Ocena: 9

Of Montreal

The Sunlandic Twins

Okładka Of Montreal - The Sunlandic Twins

[Polyvinyl; 12 kwietnia 2005]

50 kraulem, „Final Fantasy 7”, Milan Kundera, Tom Tykwer. Tak, moi drodzy, znam większe przyjemności od słuchania muzyki. Szczególnie kiedy trzeba nudzić się na koncercie Ścianki i zatykać uszy na Fląder Festivalu. Albo kiedy, co najgorsze, muszę obcować po raz n-ty z kopiami, przerostem formy nad treścią, zbytnim wykorzystaniem wpływów sprzed kilkunastu lat na potrzeby gwiazdeczek na kilkanaście dni. Och nie, życie spragnionego oryginalności miłośnika muzyki nie należy do łatwych. Aby oddzielić ten groch od fasoli, ryż od maku i Simona od Garfunkela, by finalnie móc stwierdzić: tę płytę kocham, a za tę piosenkę mógłbym dać się pokroić, trzeba nastrajać ucho na oznaki rewolucji. A ona, co znamienne, przychodzi często niespodziewanie, po cichu.

Uderzony „Satanic Panic In The Attic”, na której właśnie znienacka zaatakowali kompozytorskim talentem Kevin Barnes i jego wesoła gromadka, z miejsca stałem się piewcą i miłośnikiem Of Montreal. Przemierzając nadmorskie szlaki z rzeczonym krążkiem w diskmanie czułem, jak pędząca ciężarówka z wychylającym się bezczelnie z okna liderem taranuje mnie doszczętnie. Melodie, teksty, melodie, teksty. Piosenkowość wyciśnięta do poziomu niezbędnego dla płyt wyśmienitych, po przemieszaniu tejże z rytmami z dyskoteki (ale jakiejś podejrzanej) stanowiła całość piorunującą, przepyszną, angażującą wszystkie zmysły, jakie płyta muzyczna zaprzęgać do odbioru może. Ale zaraz, chyba Of Montreal coś wydali ostatnio?

Wątpliwości co do poziomu kolejnego wydawnictwa urosły we mnie natychmiast, bez słuchania, kiedy dopiero przyuważyłem zapowiedź tak szybkiego wydania albumu. Wypuszczanie rok po roku płyt na tak samo wysokim poziomie wymaga umiejętności i tak zwanej bożej iskry (co ciekawe, sztuka udała się w tym roku także Cocorosie). Of Montreal wydali przed pamiętnym „Satanic...” naprawdę sporo płyt, z których żadna nie próbowała nawet być znakomitą. Jednorazowy wybryk – nie chciałem wcale, żeby stwierdzenie to okazało się prawdą, ale jak wiadomo, życie spragnionego oryginalności miłośnika muzyki... etc.

Kończąc na tym etapie wszelkie wstępy zmierzające nieubłaganie do terminu „Płyta Roku” (nie oszukujmy się, każdy z was zobaczył najpierw ocenę albumu) ogłoszę wszem i wobec: kto nie posłucha „Sunlandic Twins”, ten gapa. Krążek jest przepełniony energią, masą pomysłów, lekką tandetą, muzycznymi barwami i kolosalną dawką szaleństwa. Odwołaniem do chlubnej poprzedniczki jest produkcja na zasadzie „śmierć w dyskotece”. Piosenki, zbudowane niemal za każdym razem na popowej melodii, wspomagane są organkami, gitarami i wieśniackimi syntezatorami. Utwory wydają się być tworzone przez grupę hawajskich czcicieli boga Re, występujących w czerwonych koszulach w grochy. Na szyi mają korale, na ramionach małpy, wiecie o co chodzi. W każdym razie, nie wchodząc w szczegóły procesu twórczego, nagranymi piosenkami opiekuje się nie kto inny, jak lider. Nie na darmo na wewnętrznej stronie okładki Barnes otrzymał przydomek „Prince” – koleś komponuje, aranżuje, miksuje, produkuje i do tego maluje kretyńsko kolorowe, imponujące okładki.

Jasne, że płyta nie jest nudna, ale trzeba zaznaczyć, że bywa wyśmienicie różnorodna. Od wymiatającego niby-singla „The Party’s Crashing Us”, w którym syntezatory dochodzą do apogeum swojej cudownej wieśniackości, przez gitarowo-dyskotekowy „Wraith Pinned to the Mist and Other Games” z linijką Let’s pretend we don’t exist / Let’s pretend we’re in Antarctica, aż do monumentalnego „October Is Eternal” wiedzie długa droga. Droga, której większość maluczkich nigdy nie przebędzie w swojej karierze, a którą Of Montreal przebiegają kurc-galopkiem na jednym tylko albumie. Zresztą tych ścieżynek jest więcej: przespacerujemy się przez narkotyczne „Oslo In The Summertime”, poznamy wiosnę, która u Of Montreal „Is Sweet Not Fleeting”, za to ma dzwonkowo-cymbałkowy, instrumentalny wydźwięk. Ku rozpaczy czepialstwa spragnionego oryginalności miłośnika muzyki – na krążku nie ma słabej piosenki.

Obawiam się o przyszłość Of Montreal. Zmartwienie polega głównie na tym, że Kevin Barnes może zostać przejechany przez tira prowadzonego przez zazdrosnych panów z Trail Of Dead, którym, ekhem, nie wyszło, albo zadeptany przez hordy fanek chcących mieć z nim dziecko. W warstwie muzycznej, jeśli ekipa z Athens dalej będzie szła swoim tropem, jak to się mówi „nie mam pytań”. To płytka, która miażdży swoim odklejeniem od rzeczywistości, przechodzeniem na zupełnie inny tor wyścigowy niż tradycyjny „very indie poprock”. No i o to tutaj chodzi, dzieciaczki.

Kamil J. Bałuk (17 listopada 2005)

Oceny

Kamil J. Bałuk: 9/10
Piotr Szwed: 8/10
Jakub Radkowski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Średnia z 17 ocen: 8,05/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także