Starzy Singers
Takie Jest C'est La Vie
[Lado ABC; 2005]
To czasami naprawdę zabawne, jak dziwnie potrafią się kotłować rockowe mody. Bo zerknijcie w kalendarz: jest rok 1997. Po grunge’u nie pozostał już nawet smętny kadawer, nu-metal ledwo od ziemi odrósł, a już zajął się pieczołowicie konsumpcją własnego ogona, nadęci britpopowcy wciskają kit, że potrafią grać cokolwiek, ponad to, co ukradli Beatlesom, a pewien smutny kastrat bez oka nagrywa właśnie najlepszą podobno płytę wszechczasów. Tymczasem na warszawskich Szmulkach czterech zdolnych młodzieńców pogrywa sobie radosny hałas inspirowany kilkoma szlachetnymi zespołami, ot, powiedzmy Mudhoney, Fugazi, Sonic Youth i NoMeansNo. I wszystko bez odgrzewania, za to ze świeżością, zaskakującym polotem i cudownie absurdalnymi tekstami, dajmy na to o Dżejmsie Bondzie. Mija około pięć lat. Chłopcy nagrywają dwie płyty, grają sporo porywających koncertów, po czym się rozpadają. W międzyczasie pojawia się na świecie armia słabo grających, acz bezkompromisowych gówniarzy i odgrzewa wyżej wymienione kapele wzbudzając szał pod każdą szerokością geograficzną. Energii mniej, polotu nieporównywalnie mniej, własnego charakteru też, a szał nadal szalony. „Nowa jakość” trąbią coraz mniej kumający dziennikarze muzyczni, „rewolucja” pokrzykują potrzebujące koniecznie jakiegoś ładnego idola małolaty. A nasi chłopcy jak gdyby nigdy nic reaktywują się i nagrywają po sześciu latach nową płytę, pokazując wszystkim tym niby-odkrywcom miejsce w szeregu. „Takie jest C’est La Vie”, chciałoby się powiedzieć.
Jeżeli ktoś pamięta poprzednie płyty Starych Singers, czeka go niezłe zdziwienie. Zamiast szalonego tempa – spokojne bujanie, zamiast ryku – klimacik, zamiast garażowego brudu – przejrzysta, dokładna, choć bynajmniej nie sterylna produkcja. I jeszcze ten Seszel – nie wrzeszczy jak opętany, ale dość spokojnie mruczy. Starzy to? A owszem, Starzy, tyle że nowi. Zespół dojrzał, to pierwsze i najważniejsze spostrzeżenie z kontaktu z albumem. Widać to po pierwsze w kompozycjach, po drugie w brzmieniu płyty. Zamiast porywających, ale nieco chaotycznych czadów dostajemy jedenaście niebanalnych, niezwykle dopracowanych utworów. Przykłady? Otwierająca płytę „Freudowska pomyłka” z prześlicznym patentem zacinającej się płyty. Świetny „Wąs”, również połamany, a jednocześnie zrywający czapkę melodią, czadem i generalnie przebojowością. Chcecie bardziej klimatycznie? Proszę uprzejmie – kłania się mój prywatny faworyt, „Ruchome piaski”. Spokojne, ale ani trochę nie mdłe gitary, powalająca oszczędną elegancją sekcja, nerwowy głos i piękne rozlewiska klimatycznych klawiszy. Prawie osiem minut mija niepostrzeżenie. I tu dochodzimy do drugiej, niemal rewolucyjnej w skali zespołu zmiany – brzmienia. „Ombreola” i „Rock’a’bubu” urzekały garażowym brudem obskurnej salki prób. Z jednej strony, miało to swój urok, z drugiej jednak połamane i w gruncie rzeczy dość skomplikowane piosenki kapeli bywały przez to momentami mało czytelne. Na „Takie jest C’est La Vie” mamy bardzo staranną produkcję, która pozwala usłyszeć wszelkie smaczki, a jednocześnie ani trochę nie wykastrowała Starych z energii. Nadal mamy czad rozkręconych na full wzmacniaczy, napieprzającą dziko perkusję i wrzaski Seszki, ale też wreszcie słychać dokładnie wszystkie niuanse gitarowych zagrywek i dialogów oraz połamanych rytmów Macia Morettiego. Świetnym pomysłem okazało się też wykorzystanie w kilku utworach klawiszy, które, nie dominując brzmienia, dodały muzyce kosmicznej niemal przestrzeni.
Ale jak to, krzyknie ktoś. Mam rozumieć, że to już nie Starzy, ale Nowi Singers? Ależ nic podobnego, zresztą „Dziamdzię”, „Wąs” i „700 Rubli” bywalcy koncertów kapeli znają od lat. To nadal ten sam, z miejsca rozpoznawalny zespół. Ten sam luz, ten sam czad, ten sam humor. Po pierwsze, Seszela nadal nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym wokalistą na świecie. Nigdy nie byłem w stanie pojąć – jak on może zaśpiewać, czy raczej „zawrzeszczeć” cały koncert nie tracąc przy tym strun głosowych. Choć i tutaj więcej jakby melodii i łagodności. Po drugie, nie zmieniły się również teksty: pełne humoru, zabaw słownych i finezyjnego absurdu. Jak choćby w „Bryloku”: Bujasz się po lufce/Jak brelok na szlufce/Głowa Ci się kiwa/Rybka lubi pływać/Napadnięty z przodu/Napadnięty z boku/Trochę się spękałeś/Jak sztruksiki w kroku. Po trzecie zaś i najważniejsze, zasada „co kawałek to hit” obowiązuje nadal. W zasadzie nie jestem w stanie wyróżnić żadnego z utworów, ponieważ każdy jest świetny. Zarówno te łagodniejsze, lekko psychodeliczne, jak „Freudowska pomyłka”, „700 Rubli” czy „Ruchome piaski”, jak również mocniejsze – „Wąs” czy „Dziamdzia” – powalają przebojową melodią, energią i klimatem. Powiedzmy sobie szczerze, praktycznie każdy z kawałków mógłby spokojnie zawojować listy przebojów. I to bez mrużenia oka i potępiania. Powtarzam, kawałki są przebojowe w najlepszym tego słowa znaczeniu – melodyjne, radosne i energetyczne.
Gdyby ktoś mnie postawił pod ścianą i powiedział, „wskaż mi jakiś mankament na tej płycie, albo wybieraj kolano”, mógłbym przyczepić się do tylko jednego. W zasadzie poza „Dziamdzią” nie ma na płycie czadowych killerów, jakimi wypchane były „Ombreola” i „Rock’a’bubu”. Jest to na pewno łagodniejszy album, choć niekoniecznie trzeba to uznać za wadę. Generalnie, „Takie jest C’est La Vie” jest świetną ilustracją przysłowia „cudze chwalicie, swojego nie znacie” i potwierdzeniem tezy, że „garaż rok rewajwal” to wielki, medialnie napompowany balon, niestety, nader często muzycznie pusty. Nowa rockowa rewolucja? Dziękuję bardzo, wybieram Starą Singersową ewolucję. Proszę Państwa, Starzy Singers wrócili i od dawna nie było dla miłośników gitarowego czadu równie dobrej wiadomości.