Serena Maneesh
Serena Maneesh
[Honeymilk Records; 29 sierpnia 2005]
Lubię kiedy muzyka wyciska maksa ze słuchawek, kiedy dźwięków jest tak dużo, że obejmują każdy zakątek ucha, a pojedyncze elementy składowe utworu nikną gdzieś wobec zachwytu nad całością. Tak zabawiają słuchacza Explosions In The Sky, Mogwai, Godspeed You Black Emperor!, tak zabawia M83. No, a w 2005 roku - Serena Maneesh.
Nie jestem koneserem postrocka, ale w przypadku debiutanckiego albumu Norwegów nie wydaje mi się to wcale potrzebne. Oprócz podawania sobie łapki ze wspomnianym Mogwai, grupa sprytnie miksuje ze sobą tyle gatunków, tyle instrumentów i posiłkuje się taką mnogością technik, że każdy znajdzie na płycie inne odwołanie. Co do części składowych instrumentarium, to są: gitary, basy, organki, perkusja, wiolonczela, pianino, syntezatory, mandolina, flet, saksofon, tamburyno, harmonijka, dzwoneczki, marimba, mellotron (jest na to polska nazwa?), wibrafon i indian vibes (o ile to instrument). Do tego mnóstwo sampli, wokali i trzech uzdolnionych kolesi, którzy to miksują. Rekordzistą jest utwór „Sapphire Eyes”, do stworzenia którego potrzeba było 11 osób.
Co z tego wynika? Oj, wiele. Utwory mają dramaturgię i mnóstwo zwrotów, od szalonego nawalania w struny i perkusje, przez budowanie narkotycznych, przeciągłych melodii do wyciszonych wokali, szeptów, pianina. To nie jest album do odtworzenia z pamięci, atakuje zbyt wieloma czynnikami. Jest miejsce na elektroniczne korespondencje z dźwiękami Archive, triphopowe bity i awangardowe rzężenia. Wodzą za uszy senne kobiece wokale, modyfikowane elektronicznie wokale męskie, a także pełne wykorzystanie możliwości stereo (początek z prawej słuchawki w „Her Name Is Suicide”, mistrzostwo). Przykładem totalnej dekonstrukcji tradycyjnej piosenki jest wspomniany „Sapphire Eyes”, gdzie postrock zamienia się w idyllę (3:26) i brzęcząco-bitowy, pulsujący koniec (4:59). To przechodzenie zupełnie skrajnych pomysłów na muzykę charakteryzuje zresztą całą płytę - po przesłuchaniu albumu kilkanaście razy, wciąż nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie kończy, a gdzie zaczyna się dana piosenka.
Jak udało się norweskiej grupie wrzucić do gara to wszystko, a przy tym nie przyprawić słuchacza o mdłości? Ja nie wiem, ale potwierdzam – podołali. I dobrze – wreszcie pojawia się w tym roku jakiś ciekawy debiut (Moakes, powiedz kolegom, żeby się nie obrażali), a do drzwi znowu puka Skandynawia, która zaskakiwała już nie jeden raz. No, to click na stronę zespołu, bo w Polsce nam jeszcze nie wydali.