Nada Surf
The Weight Is A Gift
[Barsuk; 20 września 2005]
Nada Surf mieli swoje pięć minut dwa lata temu. Płyta „Let Go” odniosła spory – i zasłużony – sukces, wynosząc zespół na szczyty popularności. Oczarowali słuchaczy połączeniem zgrabnych melodii z rockową zadziornością, a śpiewający wysokim głosem Matthew Caws dał się też poznać jako autor niezłych, lekko ironicznych tekstów. „The Weight Is A Gift” musiała się zmierzyć z klasą swojej znakomitej poprzedniczki. Nie jest łatwo przeskoczyć poprzeczkę, zwłaszcza gdy ta zawieszona jest wysoko. Aby nie trzymać czytelników zbyt długo w napięciu, powiem od razu, że tę próbę nasi wysportowani chłopcy spalili.
„The Weight Is A Gift” na pierwszy rzut oka różni się od „Let Go” – nie brzmieniem czy podejściem do komponowania – a długością. Piosenek jest mniej i są krótsze. Można by pomyśleć, że będzie trochę ostrzej i z większym przytupem. Niestety. To słowo padnie w tym tekście jeszcze kilka razy. Niestety.
Zaczyna się całkiem dobrze. Na otwarcie popowy “Concrete Bed” jest w sam raz. Sympatyczny przeboik mogący śmiało konkurować z piosenkami (tymi lepszymi) Coldplay. „Do It Again” to najlepszy moment na płycie. Świetne harmonie wokalne, trafiający w samo sedno refren. Drugi utwór w zestawie, a więc wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Pierwsza myśl po zakończeniu nagrania: „Super! To może być jedna z moich ulubionych płyt tego roku”. Pozory mylą, niestety, a pierwsze wrażenie dość często bywa oszukańcze... Ale nie uprzedzajmy faktów, bo na tym etapie „The Weight Is A Gift” jest płytą dobrą, jeśli nie bardzo dobrą. „Always Love” – zaczyna się balladowo i bardzo nadasurfowo, potem wchodzą gitary i wyrazisty bas, zespół wyraźnie się rozkręca. W porządku. „What Is Your Secret” – ładne wokale, a pomysł na zwrotki naprawdę mi się podoba. Co prawda później robi się trochę banalnie, ale za to nadrabiają fajnym tekstem porównującym miłość do gry w filmie. OK. Przez dziesięć minut było całkiem sympatycznie. Pora coś zepsuć. „Your Legs Grow” – ballada, nieco miałka, ale jeszcze da się posłuchać. „All Is A Game” – zaczyna się robić nieciekawie. Czuć brak pomysłu na rozwinięcie kompozycji. „Blankest Year” – miało być rockandrollowo, to wreszcie jest. Wejście ewidentnie nawiązuje do „Passengera”, reszta brzmi trochę jak T.Love. Wokalista jednak nie daje rady, śpiewa cieniutko i bez jednego choćby jajka... A końcowe I fuck it brzmi wręcz śmiesznie, jakby pięciolatek, który właśnie opanował swoje pierwsze przekleństwo, chwalił się nim przed kolegami.
Chwila przerwy, bo zaczynam być wkurzony. Może teraz. „Comes A Time” to utwór z repertuaru Neila Younga. Lubię faceta, lubię muzyków, którzy doceniają dorobek tego artysty. Spróbujmy. Zaczyna się zjawiskowo, odprężająco. Nadzieja na choć jeden piękny utwór na płycie znacząco wzrasta. Niestety, chłopaki wszystko psują. Po pierwsze, o ile poprzednie nagrania są dość zwarte i krótkie, tak to ciągnie się zbyt długo, co skutkuje irytacją. Neil Young potrafi nagrywać dziesięciominutowe songi, które nie nudzą ani przez chwilę. Piosenka Younga grana przez Nada Surf zaczyna nużyć już po trzech minutach. Po drugie, kompletnie zapomnieli o pojawiającym się na początku pięknym motywie. Dlaczego nie wrócili do niego pod koniec, spinając nagranie szczerozłotą klamrą? Szkoda, bo przez to wszystko się rozlazło. Finał płyty jest już fatalny. „In The Mirror” nie rozwija się w żadnym kierunku, przez co przypomina niedokończony szkic. W „Armies Walk” nic się nie dzieje, po przesłuchaniu w głowie nie zostaje ani jeden motyw. A „Imaginary Friends” to nagranie w sam raz na czołówkę szpanerskiego serialu o trzydziestolatkach żyjących we wspólnym mieszkaniu. Oczywiście w kamienicy czynszowej. Oczywiście w Nowym Jorku.
Album „The Weight Is A Gift” bardzo mnie rozczarował. Po znakomitym „Let Go” spodziewałem się czegoś co najmniej dorównującego mu poziomem. Gdzie te wspaniałe momenty, jak w „Blonde On Blonde” czy „No Quick Fix”, gdzie się podział ten nastrój? Nowa płyta Nada Surf to rock dla młodzieży. Naiwny, egzaltowany, wygładzony - w sam raz na soundtrack do serialu typu „Jezioro miłości”. Problem w tym, że panowie z Nada Surf już do młodzieży nie należą. Tak samo jak ja