Hard-Fi
Stars Of CCTV
[Necessary/Atlantic; 4 lipca 2005]
Nie są ani trochę ambitni, ale przynajmniej mają fajne piosenki. Halo, mają „Hard To Beat”! Pogadamy za jakiś czas i jestem praktycznie przekonany, że nikt już wtedy nie będzie pamiętał jak się nazywał opener płyty The Others (ktoś pamięta dziś?) czy pierwszy singiel The Subways, a po „Hard To Beat” będzie sięgał każdy chcąc podkręcić atmosferę na spotkaniu w towarzystwie. Bo to jest po prostu maksymalnie chwytliwy numer i nie ma się co asekurować, że komercja czy pop. Tak – komercja, tak – pop. Chcę czasem dobrego komercyjnego popu i Hard-Fi dostarczają mi go tu przez cztery minuty dwanaście, a kto twierdzi, że to jest indie, raczej się myli. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma tu znakomita dynamika, typowo brytyjska nonszalancja melodii obca np. przebojom The Killers, zero jakiejś płaczliwości, pretensji i kompleksów. To fajne. To że wyspiarski singiel wreszcie nie jest parówką powstałą po przemieleniu nowofalowej klasyki też mi się podoba. Tu pobrzmiewa raczej coś z popowego, wygładzonego oblicza The Clash czy może nawet bardziej Big Audio Dynamite. „Hard To Beat” jest hitem skrojonym w stylu lat osiemdziesiątych, ale warsztat Hard-Fi zasadniczo różni się od tego np. Maximo Park. Podczas gdy tych drugich mógłby promować pewnie John Peel, pierwsi mieliby większe szanse na zaistnienie na Europejskiej Liście Przebojów prowadzonej przez Bogdana Fabiańskiego (dobra, przesadziłem, ale chciałem przypomnieć postać).
To naturalnie nie oznacza, że Hard-Fi wciskają nam jakiś kit. Chciałem tylko sprzeciwić się pewnej tendencji, którą ostatnio dostrzegam, a która polega na wrzucaniu do jednego worka wszystkiego co żwawe, melodyjne i o czym pisze NME. Wychwytuje się niuanse towarzyszące identycznej nierzadko twórczości najróżniejszych singerów-songwriterów czy kolejnych gwiazdek z Kanady, to bądźmy konsekwentni – Hard-Fi z brzmieniem The Rakes, Bloc Party albo Hot Hot Heat nie mają w zasadzie nic wspólnego, więc nie porównujmy ich ze sobą. Szukałem bliższego odniesienia w latach dziewięćdziesiątych, ale żaden z gigantycznych zespołów brytyjskich też nie pasuje, bo każdy z nich miał jakieś ambicje, a jak już wyjaśniliśmy, Hard-Fi ciężko o nie podejrzewać. Więc ostatnim nurtem w muzyce popularnej, który nie próbował dorabiać jakiejkolwiek ideologii do swojej twórczości byli bodaj nowi romantycy. I tu już jest jakiś związek z takim chociażby Duran Duran. Podejrzewam, że Simon LeBon nie odmówiłby zaśpiewania mocno pulsującego „Cash Mashine” i gdyby jeszcze John Taylor powywijał trochę na swoim basie, mielibyśmy piosenkę klasyczną. A tak mamy po prostu bardzo dobrą.
Kiedy dojdziemy do „Living For The Weekend”, wątpliwości są rozwiane. Słuchamy jednej z najlepszych singlowych płyt roku 2005. Sprawdza się uwielbiany przez Brytyjczyków, przez co odgrzewany po raz setny wątek całotygodniowej harówki i weekendowego, hedonistycznego spuszczenia ze smyczy. Zwrotka? Czy tak zabrzmieliby Mansun na czwartej płycie, gdyby poszli ścieżką „Little Kix”? Refren? Chciałbym skrytykować go za namolność, ale nie mogę się uwolnić. Zresztą podobnych mu nie brakuje. „Feltham Is Singing Out” próbuje z radiowego popu uciekać na terytoria indie-rockowe, brudząc lekko gitary, ale w głowie zostawia chóralny śpiew. Podobnie „Middle Eastern Holiday”, którego motoryki mogłoby Hard-Fi pozazdrościć wielu garage-revivalowców. „Gotta Reason” łagodzi żal po upadku Radio 4, przypominając czasy dziarskiego „Gotham!”. „Better Do Better” też za długo w niepewności nie trzyma i w końcu musi zrobić to, przed czym Hard-Fi nigdy się nie bronią: przywalić efektownym refrenem. Wyłamuje się tylko jedno „Move On Now” – wieczorna ballada, banał, ale ładny.
Bieżący rok w debiutach przypomina trochę start wyborczy Jana Pyszko – wszyscy bardzo kibicowali, a jak wyszło, to wiemy. W pewnym sensie Hard-Fi udało się więc zabłysnąć, choć ich płyta jest jedynie „fajna”. Być może nawet za fajna, jeśli preferujecie albumy, które pozwalają czasem na odpoczynek, a nie te, z których przeboje możnaby losować. Albo te, które zmuszają do myślenia, nie odbierając przyjemności z zabawy. Brak tych atrybutów uniemożliwia nadanie „Stars Of C.C.T.V.” jakiegoś większego znaczenia, chyba żeby uznać album za redefinicję britpopu. Bo prawdopodobnie nikt w ostatnich latach na Wyspach nie wypełnił obu członów tego terminu z taką dokładnością.