The Redwalls
De Nova
[Capitol; 21 lipca 2005]
Według The Redwalls, The Beatles skończyli się przed 1965 rokiem. I mają święte prawo do stawiania takiej tezy, zwłaszcza, że niemałe grono zwolenników rdzennego rock’n’rolla z sympatią podniosłoby zaraz gromkie okrzyki aplauzu. Problem w tym, że tak postawiona diagnoza potrzebuje bardzo silnej argumentacji, a przynajmniej niezwykle solidnych egzemplarzy dowodowych. Czy krążek „De Nova”, będący w dużym stopniu reminescencją british invasion, jest czymś więcej, niż tylko wyrazem fantazji kilku uzurpatorów tytułu konserwatorów rock’n’rolla?
Czwórka z Illinois swoje pierwsze kroki stawiała jako cover band kilku czysto rock’n’rollowych kapel. Czyli cover band wszystkich i wszystkiego, a co za tym idzie - nikogo i niczego. Nie da się ukryć, że wizerunek The Redwalls nie zyskuje dzięki temu pikanterii. Co gorsza, uwypuklona zostaje w nim świadomość muzycznego dyletanctwa i braku kreatywności muzyków. Obawiam się, że gdybyśmy przełożyli ich działalność muzyczną na język filmowców, byłaby ona drętwą „rekonstrukcją zdarzeń” z magazynu policyjnego Michała Fajbusiewicza. Autorskie dokonania zespołu na „De Nova” wydają się być wyprane z pomysłu, z odwagi, z choć odrobiny kompozycyjnego polotu. The Redwalls bawią lecz nie uczą, mówią lecz nie rozmawiają, śmieją się lecz nie rozśmieszają. Zespół niemal wiernie symuluje brzmienie sprzed kilku dekad. „Niemal” – bo chłopcy zapomnieli o jednym istotnym szczególe. Istotnym? To mało powiedziane. To tak jakby chcieli podszywać się pod Elvisa, pomijając rytmiczne kołysanie bioder. Przyjrzyjmy się zatem dokładniej. Czego brakuje takiemu – najlepszemu na płycie – kawałkowi „Rock & Roll”? Nieodłączne i nieparlamentarne „come on little girl, I’ll teach you how to rock’n’roll” w refrenie, dynamiczny basik, gitara rodem z „I Saw Her Standing There”, melodia i zwarte tempo - to wszystko mogłoby doprowadzić do detronizacji Bloc Party i Franz Ferdinand z dyskotekowych tronów i do ponownego zastąpienia szeregu indie-parties nielegalnymi potańcówkami. Co jednak sknocili The Redwalls? Otóż, nie potrafili pokazać na „De Nova” choćby śladowej ilości naturalności i spontaniczności. Grają jak z nut, co akurat tutaj nie jest chwalebnym komplementem. Kawałki rozpoczynają się obiecująco, a w chwili gry powinny wzbić się w powietrze, wpadają w bezwładny poślizg na pasie startowym. Nieuchronnej katastrofy nie ratuje znośny, dylanowski „Glory of War”, ani też wydarty z gardła z The Byrds „Hung Up On The Way I'm Feeling”.
Krążek The Redwalls wpisuje się w nostalgiczny mikroklimat epoki spódnic w grochy i kin samochodowych. Powierzchowność, z jaką imituje te - nota bene – piękne i pionierskie lata, jest jednak nie do zniesienia. Sam pomysł na album był ciekawy. Lecz jego realizacja zwyczajnie drażni i odpycha.