Tom Vek
We Have Sound
[Tummy Touch; 4 kwietnia 2005]
Nie siedzę po uszy w nurcie singer-songwriterskim, więc może to wrażenie mylne, ale obserwując tę szeroko pojętą scenę wydawać by się mogło, że zdominował ją już kompletnie nurt smutnych chłopaków z akustykami wykonujących piosenki o złamanych sercach. Mniej ironizując: artystów wiernych tradycji wielkich indywidualności przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, tradycji wybitnych balladzistów. Nawet przejmujący Conor Oberst wciąż bardziej kojarzy się ze stylistyką alt-country, nawet wyjątek w genialnej osobie Sufjana Stevensa nie jest wyjątkiem tak do końca, bo autor jednej z najważniejszych płyt naszych czasów również z tej odległej epoki garściami czerpie, wreszcie nawet Bruce Springsteen nagrał jedną z najbardziej wyciszonych płyt w karierze. To dlatego, z powodu tego tła właśnie, takim kontrastem jest twórczość Toma Veka, dwudziestoczteroletniego londyńczyka, który nie ma z wizjonerstwem wyżej wymienionych nic wspólnego.
Tom Vek musi być ekstremalnym indywidualistą albo mieć trudny charakter, bo to co skomponował to materiał do wydania pod jakimś szyldem zespołowym. Momentami wydaje się, że być może nawet pod szyldem z serii „The ...s”. „We Have Sound” otacza aura garażowości, a skojarzenie w równym stopniu nasuwają dwie kwestie. Pierwsza to wokal samego Veka. Głos Toma prezentuje całe spektrum różnych odcieni, począwszy od manierycznego międlenia fraz a’la Verlaine, poprzez melorecytacje Marka E. Smitha, skończywszy na niedbalstwie charakterystycznym dla Casablancasa. Druga to „śmieciowe” brzmienie bębnów i w ogóle sama domowa produkcja całego materiału, duch DIY, który tu panuje. Całkowita wolność twórcza i to, w jakich rozmiarach Vek z niej czerpie decyduje o ostatecznej klasyfikacji albumu. A raczej braku jego klasyfikacji. Pomimo tego, co powyżej, „We Have Sound” pozostaje gatunkowym puzzlem, w którym słychać i dużo gitarowego rzężenia, i prób wplatania w rytmikę szalechetnych wzorców funkowych, i basu wyeksponowanego w post-punkowym stylu, i elektroniki nowoczesnej, i elektroniki retro. Uff.
Najważniejsze, że ma to swój urok, co sprawia, że mimo wszystko na temat Toma Veka mam ochotę mówić ciepło. Nawet jeśli w jego przypadku we have sound nie zawsze równa się we have songs. Ale nie postąpił zachowawczo, zdecydował się robić coś innego, niż z reguły solo się robi. Pewnego dnia jego wizje mają szanse okazać się wreszcie stuprocentowo trafione, może zaiskrzyć ten niewątpliwy talent, który na razie ma nam do zaoferowania tylko ciekawostkę pt. „We Have Sound”. Chwilowo odkładam ją na półkę, z podejrzeniem jednak, że za kilka lat niezły lans to być może.