Ocena: 7

Echo & The Bunnymen

Siberia

Okładka Echo & The Bunnymen - Siberia

[Cooking Vinyl; 19 września 2005]

Choć większość to straszne bagno, niektóre fora internetowe potrafią być inspirujące. Tak tak. Zupełnie niedawno wertując jedno z moich ulubionych, poświęcone zupełnie innej kapeli, natrafiłem na ciekawą dyskusję o Echo & The Bunnymen. Jako że żyjemy trochę na koncertowej pustyni, a o tym jak było wcześniej w ogóle nie ma co mówić, za nieocenione uważam uwagi kogoś, kto takie Echo widział na żywo dwadzieścia razy. Nie miałem też wiedzy, że ponoć „Ocean Rain” w momencie premiery reklamowano – za sprawą ówczesnego menedżera E&TB, czarodzieja Billa Drummonda – jako najlepszą płytę w dziejach muzyki rozrywkowej. Cóż, to tylko dowód na to, że atakujący dziś na każdym kroku hype brytyjskiej prasy ma swoje długie tradycje i sprawdzoną skuteczność – skutkiem tego do dziś wielu podtrzymuje, że lepsza strona B albumu nie istnieje. Prawda, że z czasem łatwiej było powiedzieć czym „Ocean Rain” nie jest, niż czym jest. Płycie przypięto np. etykietkę najlepszego albumu U2, którego U2 nigdy nie nagrało (kumpel-fanatyk Irlandczyków się długo dziwił). Echo & The Bunnymen jednak część z tych legend na temat swojego opus magnum zaakceptowali. Podobno do dziś Ian McCulloch lubi zapowiadać kompozycję tytułową jako najlepszy utwór napisany kiedykolwiek przez kogokolwiek. Oczywiście dziwnym byłoby nie uśmiechnąć się pod wąsem widząc te wszystkie stwierdzenia, ale choć zespołowi największych dogonić się nie udało, wspięli się na wyżyny własnych możliwości. Cóż, chcieli pobić rekord świata, a udało się tylko zdobyć złote medale. I tak nieźle.

Historia lubi się powtarzać – bardzo chciałem tak nie zaczynać, ale nijak nie umiem uciec przed tym banalnym spostrzeżeniem. Premierę nowego Echo & The Bunnymen postanowił okrasić stosem komplementów nie kto inny jak sam Chris Martin (miejsce na pisk nastolatek). Lider Coldplay uznał w jednej z wypowiedzi album za najlepszy w historii grupy zanim jeszcze ktokolwiek mógł płytę usłyszeć. Drobna niezręczność, mówiąc delikatnie. Czy Martin pamięta czasy świetności Echo & The Bunnymen? Naturalnie nie, też nie mogę tego o sobie powiedzieć. Nie trzeba jednak być wielkim mądralą, żeby zauważyć, że E&TB w latach osiemdziesiątych to było ucieleśnienie wyświechtanego: „są razem czymś więcej niż sumą elementów”. To był po prostu mały post-punkowy dream-team. McCulloch: człowiek o głosie brytyjskiego Franka Sinatry; o Bono złośliwi mawiają, że chciałby kiedyś choć raz zaśpiewać tak dobrze. Sergeant: czołówka najbardziej rozpoznawalnych gitar epoki. Pattinson: jeden z mistrzów melodyjnego basu; przypadła mu rola, której historycznie patronuje basista The Who John Entwistle – znakomitego, kreatywnego muzyka, którego przyćmiewa pozostała trójka. Wreszcie de Freitas: uzdoloniony nie tylko jako perkusista, nieodżałowany, tragicznie zmarły wskutek wypadku motocyklowego w 1989. Co musiałby nagrać obecny, uzupełniony o zupełnie nową sekcję rytmiczną skład, żeby przeskoczyć „Ocean Rain”? Coś magicznego, coś na miarę „The Killing Moon”. Tylko że utworów tego kalibru co „The Killing Moon” dziś już się chyba nie pisze.

Zresztą nie towarzyszyły wydaniu „Siberii” specjalne nadzieje. Owszem, można było spodziewać się jak zwykle porcji ładnych, dobrze wykonanych piosenek, ale oczekiwano raczej, że zespół w tej formie będzie dobijał do muzycznej emerytury. Tymczasem tak dobre płyty Echo & The Bunnymen jak najnowsza pamiętają dziś już tylko najstarsi górale. Wygląda na to, że McCulloch i Sergeant postanowili przypomnieć sobie jak grywali mniej więcej przed dwiema dekadami. Gitara tego drugiego od lat nie była już tak słyszalna, a że dodatkowo płytę produkował Hugh Jones (ten od „Heaven Up Here”), wiele utworów zawiera ewidentne nawiązania do kompozycji z pierwszego okresu działalności. Jestem blisko stwierdzenia, że na swój sposób jest „Siberia” podsumowaniem tego co zespół przez ostatnie 25 lat wypracował jako swoje i niepodrabialne. Motoryka „Parthenon Drive” i „Scissors In The Sand” przywodzi na myśl, powiedzmy, „Porcupine”. Pogodny „All Because Of You Days” i okraszony 80’sowskim riffem klawiszowym „Make Us Blind” mogłyby być silnymi punktami chwytliwego self-titled. W tytułowej „Siberii” kłaniają się akustyki a’la „Ocean Rain”, tylko wiolonczeli brak. „Everything Kills You” to wreszcie powtórka z melancholii z ich najładniejszej powrotowej pieśni – „Nothing Lasts Forever”. Jest też świetne otwarcie: singlowy „Stormy Weather” do zaśpiewania już za pierwszym razem, z solówką przypominającą tę z „My Kingdom”; jest i równie ładne zamknięcie: ballada „What If We Are”. A najlepsze, że wyszła im z tego całkiem spójna płyta.

Jest też coś wyjątkowego nawet jak na historyczny ciężar, jaki niesie za sobą nazwa zespołu. „In The Margins”. Pięć minut najbardziej pewnej siebie muzyki, pod jaką się podpisali od czasu... bo ja wiem? „Bring On The Dancing Horses” pewnie. Kawałek łączy coś, co mają w sobie chyba wszystkie ich największe numery. Zaczepioną w coldwave’owych korzeniach aurę tajemniczości konfrontowaną z epickością brzmienia i tematów. Czuć to najlepiej w momencie, kiedy dają po oczach oślepiającymi światłami, wchodząc w refren utworu. Bosko ciągnie się gitara Sergeanta. Obaj członkowie sekcji rytmicznej udowadniają, że są już Bunnymen pełną gębą. Mac wieszczy coś, że jedyne co nam zostało to miłość. Tradycyjnie nie ma to większego znaczenia, bo choć istotnie frontman Echo do tekściarzy wszechczasów nie należy (cu-cu-cu-cucumber, c-c-c-cabbage), bylibyśmy gotowi słuchać jego głosu wyśpiewującego treść instrukcji obsługi kosiarki. Słuchać głośno, bardzo głośno i na dużej przestrzeni.

Z rzeczy, które w bieżącym roku zadziwiły mnie muzycznie najbardziej, na pierwszym miejscu jest miażdżąca przewaga dobrych piosenek napisanych przez stare zespoły nad dobrymi piosenkami napisanymi przez młode zespoły. I ta myśl uderzyła mnie właśnie przy pierwszych podejściach do „In The Margins”. Cała „Siberia” wrażenie tylko pogłębia. A jeśli chcieli, tak jak przekonywał Martin, nagrać swój najlepszy album, to wracamy do punktu wyjścia. Nie udało się, nie pobili rekordu. Ale medal mają na pewno.

Kuba Ambrożewski (23 września 2005)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Średnia z 10 ocen: 6,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także