The Ponys
Celebration Castle
[In The Red; 3 maja 2005]
„Celebration Castle” to ciekawa wariacja na temat wydawnictw płytowych z wczesnych lat '80. The Ponys sprzężyli na nim zimną powściągliwość The Cure z płynnymi słowotokami Talking Heads, budując pełnosprawną przeciwwagę dla nowych, garażowych kapel ich rówieśników. Lecz nawet wpływy wczesnego stadium grupy Smitha, REM czy też nawet Gang Of Four nie liczą się u The Ponys tak bardzo, jak inteligentne wyrażanie emocji. Są tutaj szepty, ale są też podniesione głosy, jest śmiertelna powaga, ale też drgające od uśmiechów kąciki ust. Nic nie jest wykrzywione i przejaskrawione. Zamiast fantazjować, The Ponys bawią się raczej w naturalizm, zdając reporterską relację z wnętrza głowy dwudziestolatka. Tak jak 25 lat temu The Cure na "Boys Don't Cry".
Znają My Bloody Valentine i są na etapie fascynacji The Velvet Underground, więc jeżeli ktokolwiek miałby czelność obrazić się na Art Brut za kawałek „Bang Bang Rock & Roll”, to byliby to właśnie oni. Wystarczy, że The Ponys przypomną sobie jak Argos kpi z przeżywania kryzysu wieku średniego w swoje 22 urodziny, by poczuli się jak najbardziej wykwintne danie z karty porównane z prostacką bułą z McDonalda. Oni w zestawieniu z ich rówieśnikami z The Strokes czy The Subways to jak emocjonalni introwertycy kontra imprezowe zwierzęta. Dwudziestoletni wrażliwcy kontra napelni ekscentrycy. The Ponys kontra reszta świata... Nie dość, że nie boją się donośnych gitar, to na dodatek doskonale wiedzą, o czym śpiewać, by zostać wysłuchanym. Trudno zresztą wymarzyć sobie inny wokal, który tak świetnie wpisałby się w manierę kompozycji tej kapelli. Nieco rozdygotany i szeleszczący, a jednocześnie mający czelność do podrapania ostrymi pazurkami do krwi. Barwa głosu Jereda Gummere’a przypominająca Shawna Christensena ze Stellastarr* może nieco zwieść na manowce – „Celebration Castle” to album umieszczony w zupełnie innej kategorii wagowej. To zupełnie inna przebojowość.
Choć pierwszy na płycie „Glass Conversation” to jeden z najlepszych kawałków na „Celebration Castle”, nie jest dla niej całkowicie reprezentatywny. Najcięższy, najbardziej emocjonalny, ze świetną gitarą rytmiczną, zostawia posmakiem nostalgii niezapomnianego „10:15 Saturday Night”. Prawie metaliczny pogłos perkusji dopina wszystko na ostatni guzik. Właściwa, wyważona uczuciowo opowieść, w której zrezygnowano ze ślepego dramatyzowania na rzecz szczerości zaczyna się jednak od „Another Wound”. Nietrudno przymknąć oko na podobieństwa do wczesnego okresu działalności The Cure. A może nie tyle na podobieństwa, co na jego swobodne interpretowanie? Posłuchajmy choćby tych piskliwych gitar w „I'm With You” lub niezwykle swobodnej aranżacji „Ferocious”. Wyraźnie widać tu rękę producenta - Steve’a Albiniego. Nie inaczej jest w rozluźnionym „Get Black”, gdzie wokal, wprowadzony do centrum zainteresowania, staje się nagle dobitnie krzykliwy i zaczepny (choć nie bez znaczenia pozostaje tutaj sam tekst o rozpaczliwym poszukiwaniu papierosa i o dziwnej dziewczynie siedzącej w parku i krzyczącej na gołębie).
Mimo tego, że sprawiają wrażenie trochę zagubionych i trochę nieśmiałych, to dokładnie wiedzą, co chcą osiągnąć. Owocna współpraca z Albinim może okazać się fundamentem pod dalszyt rozwój kariery The Ponys. „Celebration Castle” usprawiedliwia ogromną nadzieję, jaką od tej pory zaczynam pokładać w tej czwórce z Chicago. „We shot the world” – śpiewają w kolejnym udanym kawałku z płyty. Wierzę, że dadzą sobie z tym radę.