Oneida
The Wedding
[Jagjaguwar; 3 maja 2005]
Nowojorskie środowisko artystyczne od dawna uchodzi za jedno z najbardziej eklektycznych, nowatorskich i eksperymentatorskich. W ostatnich latach na opinię taką pracuje cała gama różnorodnych wykonawców i zespołów, eksplorujących bardzo odległe rejony muzyczne, lub łączących style w potocznej opinii wykluczające się. Ciężko mówić o spójnej scenie w sytuacji, kiedy rodzi ona tak odmiennych artystów, że trudno znaleźć dla nich jeden wspólny mianownik. Mało tego – nowojorska bohema sprzyja powstawaniu zjawisk, które same w sobie stają się niedefiniowalne. Działalność prowadzą różnej maści odszczepieńcy, dla których pojęcia gatunku i stylu muzycznego jest tylko hasłami słownikowymi, niemającymi odzwierciedlenia w rzeczywistej twórczości.
Do takich artystów należą Kid Millions, Bobby Matador i Hanoi Jake, tworzący zespół Oneida. Od lat nagrywają płyty, które ciężko zaszufladkować, ciężko ocenić i tak na dobrą sprawę ciężko także polubić. Najnowsza propozycja grupy jest konsekwencją obranej ścieżki rozwoju. Zespół stara się możliwie jak najszerzej rozciągnąć horyzonty fascynacji, wpływów i odniesień. Na „The Wedding” znajduje się trzynaście pokręconych i zróżnicowanych utworów, a każdy z nich to osobna historia opowiedziana przy pomocy gitar, banjo, różnorodnych instrumentów perkusyjnych, smyczkowych oraz elektroniki. Za eksperymentowanie i umiejętne wykorzystanie dobrodziejstw techniki należą się grupie słowa uznania. Wszystko, lub prawie wszystko inne, biorąc pod uwagę poprzednie dokonania nowojorczyków, należy niestety zapisać na minus.
Do najciekawszych momentów na płycie należy z pewnością radosny pastisz heavy-metalowego hymnu w postaci utworu „Did I Die”, z przesadnie zniekształconym wokalem i uderzającą przejaskrawionym patosem solówką gitarową. Przyjemnie słucha się także otwierającego płytę, w pełni smyczkowego „The Eiger”, rytmicznego „Lavender” oraz delikatnego, kończącego album „August Morning Haze”. „High Life” zaskakuje natomiast w tym zestawieniu konwencjonalną melodyką. Pozostałe utwory są na pewno interesujące z artystycznego punktu widzenia, niestety dla słuchacza stają się albo niezrozumiałe, albo po prostu nużące. Ludzie, którzy od muzyki oczekują przede wszystkim, żeby ich bawiła, nie znajdą na „The Wedding” wielu momentów, które trafią w ich gusta. Większą przyjemność ze słuchania, przynajmniej teoretycznie, powinni mieć ci, którzy poszukują czegoś oryginalnego, zupełnie odmiennego od głównego nurtu. Problem polega na tym, że w swojej tendencji do kombinowania tym razem zespół nieco się zagalopował. Albo po prostu przeliczył ze swoimi umiejętnościami, bo czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że te wszystkie pomysły już na wcześniejszych płytach pobrzmiewały.
Napisałem kiedyś, że po zespole Oneida można się wszystkiego spodziewać. Z tych słów nie muszę się dziś wycofywać, bowiem element zaskoczenia wpisał się już na stałe w działalność nowojorskiego trio. Zaskoczenia, jak się okazuje, nie tylko stylistycznego. Po bardzo dobrze przyjętej „Secret Wars” i jej kompletnie chybionym następcy w postaci EPki „Nice. Splittin’ Peaches”, fani zapewne zastanawiali się, jaki poziom będzie prezentował kolejny studyjny album Oneidy. I chyba mało kto oczekiwał przeciętnego materiału z kilkoma dobrymi momentami. A tak właśnie należy postrzegać „The Wedding”.