Sufjan Stevens
Illinois
[Asthmatic Kitty; 5 lipca 2005]
Pojawiają się opinie, że „Illinois” jest za długa. Ponoć dla niektórych nawet nasze recenzje są za długie (fakt, wystarczy nazwa, ocena i basta). Barry Lyndon jest za długi, Biblia jest za długa, msza jest za długa. Życie też jest bardzo długie (kiedy jesteś samotny). Nie należę do żadnej ekologicznej sekty, ale sam Sufjan śpiewa: I’m not so young, I’m not so Fast. On nie będzie się streszczał w czterdziestu minutach, bo do powiedzenia ma znacznie więcej. Nie przyrządza zamkniętego popowego arcydzieła, ale fragment wielkiego projektu sportretowania 50 stanów Ameryki.
„Po prostu wydawnictwo jest o te kilka utworów i kilka niepotrzebnych minut za długie. Nie znajduje się na nim też jakaś jedna chwytliwa piosenka, dzięki której chciałoby się do krążka wracać i wracać... Ale przecież dalej jest znakomicie. Płyt mądrych, prawdziwych i szczerych nigdy nie za wiele. A że może trochę nierównych? Każdemu życzę takiej nierówności.” – ten sztubacki cytat pochodzi z mojej recenzji „Michigan”. Podchodziłem do Sufjana protekcjonalnie, jak do „zdolnego, utalentowanego” zupełnie nie przeczuwając jego wielkiego talentu. Dziś już tego błędu nie popełniłem i solidnie przygotowałem się do recenzji spędzając noc na wertowaniu Biblii, książeczek do „Michigan” i „Illinois” oraz stron internetowych z wywiadami i interpretacjami tekstów Sufjana. Na razie jest ich mało (polecam www.brianamos.com) ale już niedługo, kiedy Sufjan ugruntuje swoją pozycję to się zmieni. Ameryka teraz po tragedii w Luizjanie jak nigdy potrzebuje takich ludzi, którzy zdają się ogarniać tak wiele.
Nie chcę opowiadać że Sufjan jest „dyktatorem w studiu” albo „spiritus movens przedsiębiorstwa o nazwie Sufjan Stevens”, bo w rzeczywistości nie wiem jak wygląda praca nad nagrywaniem kolejnych płyt z serii. Wiemy tyle, że artysta sam pisze, aranżuje, produkuje i w dużej części wykonuje swoje utwory. Poza pomocą przyjaciół, którzy albo pomagają mu śpiewać i grać lub też pożyczają mu instrumenty, zaangażował także kwartet skrzypcowy i chór Illinoismaker. Dysponował więc narzędziami odpowiednimi do stworzenia symfonii ku czci stanu Ala Capone. Pozostało tylko zapanować nad twórczym chaosem, zbalansować potencjał pojedycznych piosenek z ideą przemyślanego i skończonego dzieła. Sufjan twierdzi w wywiadach, że najpierw wybiera stan, później gromadzi informacje na jego temat. Robi pokaźne rozeznanie, bo zawiera ono i pisarzy jak Below czy Sandburg oraz pozycje historiograficzne. Fascynujące jest podążyć chociaż cześciowo śladami Sufjana i przeczytać o wydarzeniach choćby z Wielkiej Ekspozycji zorganizowanej dla uczczenia czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki. Jak mówi Sufjan, historia jest dla niego o tyle ważna i istotna, o ile można do niej sięgać by o czymś opowiedzieć, nie by komentować, nawoływać, uczyć.
O tym, że Sufjan rzeczywiście jest wielkim kompozytorem/reżyserem i nad wszystkim panuje świadczy sama konstrukcja płyty. Pierwsze kilka fortepianowych dźwięków otwierającego album „Concerning the UFO Sighting…” przy inicjalnym kontakcie z „Illinois” porusza najbardziej. Ale to tylko zajawka bo prawdziwym początkiem płyty jest „The Black Hawk War…” z uroczystymi bębnami, zwiewnym chórem i ornamentowym fletem. Natomiast na finał przygotował motyw rodem z „Music For Airports” Briana Eno, który jak mimoid rodzi się nad gęstym, zdehumanizowanym dźwiękowym oceanem. Właściwym problemem było jak uporządkować „pomiędzy”. Po paru przesłuchaniach konfiguracja wydaje się być idealną, jedyną możliwą. Dopiero dalsze sesje z płytą ukazują jak wyrafinowana i precyzyjna jest kolejność nagrań. I tak po rozrywającym „Casimir Pulaski Day” nastepuje wyciszające interludium, zapowiadające drugą część płyty, otwieraną przez przesterowaną gitarę z „The Man Of Metropolis…”. Majstersztykiem jest „Prairie Fire That Wanders About”, najbliższe w zestawie muzyce klasycznej, jednocześnie pełne metafizyki, tak znaczące dla refleksyjnej reszty płyty. Mamy wreszcie „In This Temple…”, ambientową perełkę, z której wypływa potężne „The Seer's Tower”.
Lecz to tylko kilka punktów na mapie „Illinois”, a do jednego z nich należałoby jeszcze wrócić. To pierwszy na albumie „Concerning the UFO Sighting…” Właściwie sam fortepian kompletnie rozbija człowieka. Sufjan najpierw drobno nakuwa nasze serca by następnie wlać w nie całą esencję. Z wizji naocznego świadka kreśli obraz wydarzenia, jakie miało zajść pięć lat temu, kiedy to Illinois nawiedzili kosmici. Widziałem interpretacje wskazującą na religijny charakter utworu. Latający spodek jest alegorią ponownego przyjścia Jezusa, a trzy gwizady wymienione w tekście mają oznaczać Trójcę Świętą. Sufjan tonuje nastroje: „w Ameryce wszyscy jesteśmy obcymi”. Tyle zagadek wokół kilku wersów - możnaby grafomańsko spuentować.
Osobiście mniej podobają mi się teksty dotykające zamierzchłej historii, albo inaczej: gorzej się w nich czuję. „Come On Feel The Illinoise!” w swej pierwszej części pt. „The World’s Columbian Exposition” odnosi się do wydarzeń sprzed stu lat. Udało się Sufjanowi oprzeć punkt ciężkości tekstu na rymach-sloganach, tak jak udało mu się płynnie przejść do drugiej fazy utworu, w którym muzyk nawiedzony zostaje przez ducha amerykańskiego poety i biografa Abrahama Lincolna, Carla Sandburga. „Czy piszesz prosto z serca” - pada pytanie, powtórzone w nieskończoność. „Historyczne” jest też na pewno „Jacksonville”, które jednak obok spojrzenia na żywot Andrew Jacksona, czarnego żołnierza pośmiertnie odznaczonego wysokim oznaczeniem, wprowadza jeden ze szkieletów tekstów Sufjana – miasto (choćby Nichols Park). Drugą z tych mieścin, której trzeba szukać w Google by cokolwiek się o niej dowiedzieć jest Decatur, słynne z tego że prawo studiował tam idol Sufjana, prezydent Lincoln. Sensacyjny i niekoniecznie zrozumiały jest jednak nagły zwrot akcji. Zgrzebna melodia wygrywana na banjo służy temu, aby wznieść hołd dla zastępczej matki. Ale to nie koniec, bo jak rozumieć wplecione w tekst biblijne „Jestem, który jestem”?
To wszystko były pieśni genialne, ale jeżeli można w tej sytuacji to powiedzieć, to jest na „Illinois” drugie tyle wspanialszych. Fascynujące jest eteryczne „The Man Of Metropolis Steals Our Hearts”: rokendrolowa gitara, sanatoryjny wokal Sufjana i lżejszy od powierza chór:
Only a steel man came to recover
If he had run from gold, carry over
We celebrate our sense of each other
We have a lot to give one another
Jakąś radością życia zaraża szalone “Chicago”; triumfalne chóry i brawurowa trąbka niosą dobrą nowinę.
Ale nie zawsze możemy czuć się tak szczęśliwi, nie zawsze chce się nam śpiewać wraz z Sufjanem. Wiele godzin minęło zanim przestałem za najwybitniejszy na płycie uznawać utwór „John Wayne Gacy, Jr”. John był seryjnym mordercą, chwalił się, że zabił dziesięć tysięcy ludzi, ale prokuratura udowodniła mu gwałt na trzydziestu trzech mężczyznach. Ciała ofiar chował pod podłogą własnego domu. Amerykańska policja latami lekceważyła doniesienia o podejrzanych zachowaniach zabójcy (nawet skazano go na dziesięć lat więzienia, wyszedł po osiemnastu miesiącach), natomiast sąd krwawo się z nim rozprawił skazując na karę śmierci. Wyrok wykonano w Illinois w 1994.
Tyle napisano już o amerykańskim fenomenie seryjnych morderców, a groteskową twarz klowna rozbawiającego dzieci dał im właśnie John Gacy. Wiara w to, że zło ima się jednostek i tylko jednostek, które w wyrafinowanie zwyrodniały sposób sieją spustoszenie jest w amerykańskiej kulturze zakorzeniona. Wystarczy pokonać jednostkę by wyplenić zło.
Sufjan mówi co innego, choć zapewniam, że jest daleko od sprymitywizowanego behawioryzmu, kiedy śpiewa, że ojciec Johna był pijakiem. Po prostu kreśli obraz typowego Amerykanina, który odniósł zawodowy sukces by powiedzieć, że jeśli zdamy się wyłącznie na siebie to możemy ulec szatanowi; zło czai się wszędzie.
O wszystkich subtelnościach tekstu, jak i skromnej (gitara plus natchniony głos Sufjana) muzyce nie ma co mówić, bo jakkolwiek zabrzmi to banalnie, trzeba to usłyszeć, trzeba przeczytać.
Sufjan w Nowym Jorku uczęszczał na zajęcia kreatywnego pisania (ulubione pytanie polskich dziennikarzy do Zagajewskiego: czy można nauczyć ludzi pisać?) i jeśli rzeczywiście ukształtowały jego talent pisarski, to studia się na coś przydają. „Casimir Pulaski Day” jest najbardziej rozdzierającą pieśnią wieku i być może dla Sufjana utworem sztandarowym. To obrazek, zdjęcie zrobione okiem wielkiego nowelisty; wybitnego reżysera etiud filmowych. Pierwszy rzut oka: dziewczyna jest chora na raka, ojciec przyjeżdza, przeprasza za wszystko. Ujęcia kolejne: czytanie Biblii i modlitwa, przeszłość – jak się poznali i kochali, źródła konfliktu z ojcem, powolne schodzenie z tego świata i wreszcie ostatnie nadzieje, które potwierdzają, że to koniec:
In the morning, in the winter shade,
On the first of March, on the holiday
I thought I saw you breathing
Budowa tekstu – mistrzostwo świata. Podobnie muzyka, wyciszona, lecz płynącą zwykłym tempem ludzkiego egzystowania. Lecz na najwieksze uznanie zasługuje sposób, w jaki Sufjan poruszył temat Boga. Przewijające się przez utwór „all the glory” znajduje swoje rozwinięcie w ostatniej zwrotce:
All the glory that the Lord has made
And the complications when I see His face
In the morning in the window
All the glory when He took our place
But He took my shoulders, and He shook my face,
and He takes and He takes and He takes
Pytanie jak być chrześcijaninem w dzisiejszym świecie stawia Sufjan bez żadnego zadęcia, bez echa deklaracji „a teraz będę mówił o Bogu i śmierci”. Jest gorliwym chrześcijaninem, ale nie katolikiem, tylko protestantem. Jestem w stanie wyobrazić sobie rodzinę Stevensów na podobieństwo tej z familijnego serialu, która przemierzając Amerykę na swojej drodze spotykała Aniołów. Protestantyzm miast preferować masowe ceremonie, polega raczej na osobistej kontemplacji wiary i Pisma Świętego. Ale co począć kiedy jestęsmy nieszczęśliwi? Bohaterowie „Illinois” nie idą wtedy do kościoła ani spowiedzi, ale czytają Ewangelię, modlą się, wreszcie powtarzają biblijne gesty tak jak w „The Predatory Wasp…”.
O co Sufjanowi w tej przepięknej pieśni chodziło (The Predatory Wasp)? Osa pojawia się w pokoju i przenosimy sę do parku Pallisades. Tam dwaj młodzi chłopcy spędzają czas. Łączy ich przyjaźń, bardzo bliska, ale niczym jeszcze nieskalana. Nagle drapieżna osa siedem razy kąsa jednego z nich. Pomimo przemycia twarzy i rąk (aluzja do siedmiokrotnego gestu Naamana. Po wykonaniu tych czynności poleconych przez proroka Elizjusza, trąd u Naamana ustąpił) nie ma już ratunku. Tylko od czego? Od śmierci? A może od starości, która pochłania młodość już bezpowrotnie straconą? (I can tell you, but telling gets old). Intrygująca parabola i zachwycający finał, kiedy z przepychem włącza się chór.
Rzeczywiście wizyjna jest monumentalna mantra „The Seer’s Tower”. O ile po pobieżnym zapoznaniu się z utworem może nam się wydawać, ze jest to aluzja do wieży Babel, o tyle po dokładniejszym rozpoznaniu tekstu, epizod z Księgi Rodzaju ma o tyle znaczenie, że zapoczątkował proces rozpadu więzi ludzkich. To Chrystus (Emanuel – mesjasz, wysłannik) i jego kościół powszechny zjednoczy ludzi. Mówi się też o jedności odkupionej ludzkości i do tej wizji w Apokalipsie św. Jana Sufjan nawiązuje:
Seven miles above the earth
There is Emanuel of Mothers
With His sword, with His robe
He comes dividing man from brothers
Ciekawostką jest, że Sufjan po ormiańsku oznacza “przychodzący z mieczem”. Tylko dwóch ostatnich wersów zaśpiewanych całym kosmicznym smutkiem egzystencji nie podejmę się skomentować:
Still I go to the deepest grave
Where I go to sleep alone
“They Are Night Zombies!!!...” to przede wszystkim prawdziwie armagedonnicznym tonem zaśpiewany czterowers:
I know, I know my time has passed
I'm not so young, I'm no so fast
I tremble with the nervous thought
Of having been, at last, forgot
Epickie “The Tallest Man, The Broadest Shoulders” powtarzające budowę „Come on Feel...” zapiera dech w piersiach zmianą klimatu, kiedy pieśń przechodzi do swojej drugiej części.
Nieważne czy dałbym płycie osiem, siedem, cztery, dziewięć. To arcydzieło, rzecz „niewątpliwie dziejowa” i nic dla „Illinois” po tytule płyty roku czy czymś równie zabawnym. Tak ekscytujący album, wynoszący natchnionego Sufjana do rangi najważniejszego amerykańskiego artysty potrzebuje oczywiście czasu, ale dajcie mu te pięć lat, a zobaczycie, że jest to ta sama półka co „Blonde On Blonde” (a na tej półce wielu albumów nie ma). Zresztą, wszelkie porównania są nieistotne. Sufjan znalazł nową formułę na opowiedzenie o czymś ważnym. Jak deklaruje, chce odkrywać i poznawać Amerykę, a my mamy szansę dzięki temu dostać choć namiastkę ducha Winnipeg czy Missouri. Bo tak zmasowanego ataku przepięknych, poruszających melodii, finezyjnych tematów, wyrafinowanych aranżacji, wreszcie pierwszej wielkości tekstów nie można przetrwać. No chyba że wyłaczymy płytę, bo za długa, przeszkadza w siedzeniu w necie, oglądaniu siatkówki. Ale reszcie, która polegnie w walce z dzielnym ormiańskim wojownikiem pozostaje modlić się by kolejne płyty nie były gorsze, by nie utonęła ta żywa legenda. Lecz jeśli jakimś cudem, z bożej łaski Sufjanowi projekt się powiedzie choć w niewielkiej części, ale na poziomie „Illinois” lub wyższym, to chyba muzyka ciągle może być wielka, to chyba Bóg musi istnieć.
Komentarze
[18 listopada 2010]
[18 listopada 2010]
[15 października 2010]