The Boxer Rebellion
Exits
[Mercury; 2 maja 2005]
Odwiedzając w tym roku Deutsches Museum w Monachium (Dzień dobry, witam państwa. Na początek przypomniała mi się pewna anegdota), pierwsze kroki skierowałem ku ekspozycji miesiąca: okrętom wszelkiej maści. Niemcy wstydliwie pochowali gdzieś prawdziwe rarytasy, które gdybym był fanem marynarki wojennej, chciałbym zobaczyć w pierwszej kolejności, czyli flotę Kriegsmarine (lata działalności 1935-45 mówią wszystko). Ostała się tylko jedna replika hitlerowskiego lotniskowca Graf Zeppelin. Ostała się i prezentowała się zaiste okazale w mysim towarzystwie rybackich kutrów i lodołamaczy, rzuconym na pożarcie widzom głodnym śladów zamierzchłej niemieckiej potęgi militarnej (to zupełnie nam obce poczucie hańby historycznej łączy się u nich niestety z wyrzuceniem wiadomego okresu z pamięci). Lecz jeden eksponat zwrócił moja szczególną uwagę (żadnych danych technicznych nie pamiętam), a był to statek użyty podczas tłumienia chińskiego Powstania Bokserów i jest to właściwie jedyne wspomnienie, jakie mam w związku z tym odległym wydarzeniem, bo w szkole uparcie się twierdzi, że pomiędzy 1864 a 1905 na świecie nie działo się praktycznie nic, a specjalistycznych publikacji w zakresie początku wieku w Azji w rękach nie miałem.
Jednocześnie w mojej głowie już od 2004 roku drążona była druga ścieżka, prowadząca nieuchronnie do ponurego zespołu Boxer Rebellion. W roku ów, na łonie redakcji toczyliśmy mały spór o grupę, wcześniej wysłuchawszy kilku piosenek ściągniętych z ich strony internetowej. Nie tylko byłem zdecydowanie na nie, ale nawet wróżyłem im kompletne zapomnienie. Niestety, jakoś się wybili, świat ich poznał (ku własnej zgrozie), ja przegrałem, przegraliśmy przede wszystkim my, podatnicy. Pogrobowcy The Verve, cienie niewybitnego przecież The Cooper Temple Clause – jakkolwiek ich nazwać – wydali album jeszcze gorszy, niż wskazywały na to wcześniej znane mi ich utwory.
Otwierająca „Exits” piosenka „Flight” to psychodeliczne (A Northern Soul) gitary + wypluwający z siebie słowa (Urban Hymns) wokalista + jakieś klawisze, nieistotne zupełnie + wrzaski. O drugim w zestawie „All You Do Is Talk” nie ma po co mówić, bo jest taki sam (A Storm In Heaven), może poza interpolowym mostkiem i próbą falsetu. „We Have The Place Surrounded” jest zwyczajnie nudne, mimo gitarowych prób budowania przestrzeni. Słyszeliśmy setki razy i o wiele z tych setek za dużo. Może się spodobać, jeśli komuś nie przeszkadza Muse i… nie, właściwie nie może się spodobać. „Watermelon” to ostra, rokendrolowa jazda – pomińmy. „The New Heavy” trwa dwie minuty, jest żywiołowe i są to chyba dwa główne atuty krążka. Teraz pora na gwóźdź programu, „World Without End”. Czekam kiedy utwór znajdzie się na stronie ze „śmiesznymi empetrójkami”. Otwarty jest bowiem na wszystkie stany: upicie/zjaranie/rzuciła cię dziewczyna, wprawia w dobry humor chyba zawsze. Doniosła ballada, wzruszający wokal (pachnie nieco Yorkiem z „Hail To The Thief”), ckliwe pianino – sięga to wszystko szczytów pretensjonalności i jednocześnie przechodzi do historii jako najpotworniejsza pieśń tego roku. „Never Knowing How Or Why” to chyba jakiś hit, ale w gruncie rzeczy brzmi jak zapis gorszego dnia muzyków z The Cooper Temple Clause. „Lay Me Down” ma ładne klawisze, choć to dalej jakieś post-kasabianowskie (sic!) wynurzenia. „Cowboys & Engines” męczy sekcją rytmiczną, a zamykający (nareszcie) „The Absentee” ma nawet własną dramaturgię, za co chwała mu.
Zakończmy apelem: Niemcy, nie wstydźcie się swoich nazistowskich maszyn, feldmarszałku Waldersee, raz jeszcze w zarodku zgnieć wolnościowe mrzonki Azjatów! (no od biedy może to zrobić np. reanimowany Ashcroft z kolegami, ale to już tak na marginesie).