Dr Dog
Easy Beat
[Rough Trade; 15 marca 2005]
Gdyby chciało mi się raz jeszcze sporządzać ranking płyt The Beatles, tak jak mi się w tej chwili nie chce, nie byłoby w nim żadnych znaczących przetasowań w porównaniu do ostatniej wersji. Mhm, po raz kolejny okazałoby się, że Biały to jedna z tych legendarnych płyt, które wciąż bardziej poważam, niż uwielbiam. Zdecydowanie jedyny taki przypadek w całej dyskografii Fab Four. Czyjegokolwiek, w tym mojego własnego respektu, jaki – ważne słowo – trzeba mieć do tego trzydziestoutworowego kolosa nie śmiem jednak umniejszać, szczególnie po tym jak wpadają mi w ręce takie albumy jak „Easy Beat”. Dr Dog to muszą być bitelmaniacy, nie mam wątpliwości. I nie wiem, naprawdę nie wiem, czy robili ostatnio swoją listę ulubionych płyt Johna, Paula, George’a i Ringo, ale to pewne, że Biały mają dużo wyżej, niż ja.
„Easy Beat” jest surowe. To pierwszy epitet, którym należy płytę obdzielić, a potem zrobić długą przerwę. Album nagrano w domowym studio, nie zważając na ograniczone pole manewru, przez co brzmienie materiału momentami zbliża się do jakości solidnego dema. Popełniony z premedytacją zabieg w gruncie rzeczy nadaje nagraniom dużego uroku, a że w zespole muzyków jest aż pięciu, minimalizm a’la The White Stripes nie zagraża nam ani przez chwilę, nie tylko z uwagi na nieco inne inspiracje. Dostajemy więc porcję nigdzie nie spieszących się pół-jamów, pół-piosenek – skomponowanych i wykonanych nieco niechlujnie, co znów jest wpuszczeniem nas w maliny, bo tej konwencji trzymają się konsekwentnie przez cały czas trwania płyty. „Easy Beat” to właśnie mniej więcej coś, co uzyskalibyśmy zderzając ze sobą muzykę The Beatles i podejście Pavement.
Gdyby tylko pogodzili się jeszcze czasem z myślą o doprowadzeniu któregoś ze swoich świetnych melodycznych pomysłów do końca. Figa z makiem. Wolą popsuć, potrzeszczeć, zafałszować z premedytacją albo pozwolić kompozycji rozwlec się w żółwim stylu. Niewątpliwie kręci ich zabijanie popowego potencjału utworu, czyli właśnie coś, na co The Beatles nie pozwalali sobie nigdy. Jeszcze otwierający, poprowadzony pianinem „The World May Never Know” jest pod tym względem nietknięty. Podobnie docierający od belleandsebastianowskiej piosenki do euforycznego, nafaszerowanego po brzegi dźwiękami, harrisonowskiego finału „Ohno”. Ale już „The Pretender” ze świetnym riffem youngowskiej gitary woli dać pole do popisu chrypie i fałszom wokalisty. „Dutchman Falls” brzmi jak Malkmus z kumplami na maksymalnym kacu. Płaczliwy „Fools Life” z kakofonicznymi przerywnikami kończy się pseudoprogresywnym, sprinterskim solo klawiszowym. Na pięć minut ucina te zapędy „Say Something”, świetna ballada w stylu – powiedzmy – Supergrass, żeby dać chwilę odpoczynku przewijającej się od początku recenzji nazwie. I „Wake Up” na finał – z pijackim, triumfalnym zaśpiewem godnym ubiegłorocznego utworu o tej samej nazwie na pewnym znanym i lubianym albumie.
Nie pamiętam już ile razy w trakcie słuchania „Easy Beat” stawały mi przed oczami sylwetki Harrisona czy Lennona, ile razy przypominały się melodie „Dear Prudence” albo „I’m So Tired”. Na pewno wiele, ale mimo wszystko nie mam poczucia jakoby Dr Dog uczynili z tej płyty fanowską celebrację idoli. Wykroili z tej estetyki „coś swojego” i to momentami w niezłym wcale stylu i za to należy im bić brawo. Co niniejszym czynię.