Frank Black
Honeycomb
[Back Porch; 31 lipca 2005]
Nie mówcie mi o Pixies, kiedy mogę słuchać Franka Blacka! Bo Black im starszy, tym lepsze piosenki pisze. Kolejną płytą były lider Wróżek udowadnia, iż dawno wyrósł ze szczeniackich wygłupów i jest w pełni dojrzałym artystą. Artystą spełnionym i docenionym. W Stanach Zjednoczonych jest instytucją, porównuje się go do Boba Dylana. Trudno nie przyłączyć się do tych pochlebców, gdyż nowy album Blacka jest po prostu fantastyczny!
Nie mówcie mi, że marzenia się nie spełniają. Frank Black zawsze marzył o tym, by zagrać i zaśpiewać u boku twórców z kręgu autentycznej muzyki korzeni Ameryki – country. Teraz to marzenie się spełniło. Pojechał do Nashville – mekki kapeluszników w skórzanych mokasynach – do słynnego Better Songs And Gardens Studio, zatrudnił legendarnego producenta Jona Tivena, który w swym sędziwym umyśle do dziś przechowuje archaiczne patenty brzmieniowe z płyt Wilsona Picketta i B.B. Kinga, spotkał się z dziarskimi weteranami lokalnej sceny country i nagrał swoją płytę marzeń. „Honeycomb”.
Nie mówcie mi, że country to muzyka dla wieśniaków i kierowców TIR-ów, że wrażliwość jej słuchaczy ogranicza się do pieszczenia tłustych elementów motocyklowego silnika. Z „Honeycomb” wyzierają dekady smutku, nostalgii i melancholii. Każdy dźwięk tej czternastoutworowej układanki ma posmak klasyki. To elegancja, klasa i styl w każdym calu. Żadnego wieśniactwa. Żadnej tandety. Tylko emocje i piękno bez wysiłku wydobywane z instrumentów doświadczonych, zahartowanych w bojach muzyków. Ta muzyka płynie spokojnym nurtem szerokiej rzeki. Czasem zapieni się na wystających głazach, czasem rozleje łagodnie po nadbrzeżnych łąkach. Kojący wstęp „Selkie Bride” powinien nastroić was na właściwą nutę, podobnie jak delikatny, sięgający w głąb duszy „Lone Child”. Miodu dopełni „Honeycomb” – pełna przestrzeni i akustycznych smaczków ballada. Są tu też bardziej energiczne utwory, jak choćby “I Burn Today” czy „Go Find Your Saint”, w którym Black trochę pokrzykuje w starym stylu. Ciekawostką jest „Strange Goodbye” – to pierwszy duet Blacka z byłą żoną Jean (w trakcie nagrywania byli jeszcze małżeństwem), która ma głos prawdziwej gwiazdy country! „Honeycomb” budują opowieści, smutne historie o złamanych sercach i przegranych facetach (z wyjątkiem piosenki o krewetkach, ale to jak nic musi być przenośnia – „Song Of The Shrimp” to cover piosenki wykonywanej przez Elvisa Presleya w filmie „Girls, Girls, Girls”). If you return again/ I’ll be the saddest man/ My lips will burn your skin/ If you return again/ Please don’t return again. Te słowa z “Selkie Bride” mówią o tekstach Blacka prawie wszystko.
Nie mówcie mi, że „Honeycomb” to muzyka dla zgredów i dziadków żyjących przeszłością. Być może wartość tej płyty docenicie z wiekiem. Tak samo jak Frank Black, piętnaście lat temu naczelny krzykacz indie rocka, musiał dojrzeć do nagrania takich piosenek, tak i wy, dziś zafascynowani młodymi szczekaczami, kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, sięgniecie po „Honeycomb” i powiecie sobie: „Do diabła, to brzmi cholernie dobrze!”