Ocena: 6

Pidgeon

From Gutter With Love

Okładka Pidgeon - From Gutter With Love

[Absolutely Kosher; 27 lipca 2004]

Hałas, hałas, hałas. Jak ciekawa może być w rocku brudna stylistyka pokazywały już lata temu Pixies, czy Sonic Youth. Rzadko jednak zdarzają się debiutanci, którzy noise potrafią połączyć z melodią i do tego sprawić, że słucha się tego z przyjemnością. No dobra, w tym wypadku też się tacy nie zdarzyli. A przynajmniej nie do końca.

Skład Pidgeon podzielić można na basistę, perkusistę, dwóch gitarzystów i gitarzystkę. Problemy zaczynają się w kwestii wokalu, bo o ile Valerie Iwamasa z całą pewnością śpiewa, i to całkiem sympatycznie, to Micah Foley i Jonathan Tuite częściej ryczą, (chociaż „Nationalism Moves West” jest nawet zaśpiewany bardzo ciekawie). Grupa stylistycznie wyraźnie czerpie z twórczości wspomnianych już dwóch sław oraz choćby Velocity Girl, punkty zaczepienia można znaleźć też przy Mclusky. Zespół miesza wszystkie te klimaty, a z powstałej papki formuje piosenki, jakkolwiek dziwnie i nieadekwatnie brzmi to określenie w zestawieniu z trackami na „From Gutter With Love”.

Na krążku słyszalnych jest kilka muzycznych konstrukcji. Najbardziej znamienną jest, wymyślony prawdopodobnie z przymrużeniem oka schemat: wokal zanurzony w spokojnej, nurtującej słuchacza melodii i wyskakujące zupełnie znienacka (ciężko to nazwać inaczej) darcie mordy. Tak jest w pierwszej i trzeciej piosence, które sygnalizują już na starcie, że będzie interesująco, albo co najmniej dziwnie. Tak jest również w „Last Supper”, gdzie wokalista wprowadza mroczną atmosferę przekształcającą się następnie w wielkie Grrraaauuu, aby potem razem z Valerie zanucić wesołkowatą melodię, albo w „Backwards Hell”, śpiewanej chłopięcym głosem piosence-katarynce (katarynkowa jest ona oczywiście do momentu wejścia masakrujących psychikę wrzasków). Trzeba zaznaczyć, że zabieg jest ciekawy, ale często irytuje. Inna sprawa, że ciężko mi wyobrazić sobie potencjalnych odbiorców tej muzyki – popowe wstawki zniecierpliwią miłośników mocniejszych brzmień, a bardziej czułe uszy (wybaczcie, ale to ja) zostaną zmasakrowane przez krzyki.

Nie obyło się bez muzycznego kalkowania: w „Goner” mamy najpierw ciche dźwięki trochę jak z początku „Source Tags And Codes”, potem depresję Radiohead. Rozwinięcie to jeden wielki krzyk i coś w rodzaju wołania o pomoc (przekonujące), właściwego już zdecydowanie Pidgeonowi. Z ciekawszych zrzynek jest jeszcze „Me To Play” ukradzione Muse i „War Pickle”, trochę kojarzące się z Beatlesami. Decydująca o wysiłku, jaki musiałem włożyć w słuchanie płyty wydaje się być jej długość - 16 piosenek, w tym kilka zupełnie niepotrzebnych. Poza tym wspomnieć trzeba wieczne napięcie towarzyszące słuchaniu każdego utworu. Tutaj bowiem nie chodzi o jakąkolwiek dramaturgię, jest tylko czekanie, aż po dziecinnym głosiku Valerie wejdzie jakieś Wraaaauuu. Coś w rodzaju oczekiwania na egzekucję. Niemal postradałem więc zmysły przy nasłuchiwaniu wrzasków we wspomnianym „War Pickle”, gdzie takowe finalnie w ogóle nie występują. Wokalistka słodziutko opowiada bajeczkę, drwiąc z sobie z czekającego na dźwiękowe ścięcie głowy słuchacza.

Cały materiał pokazuje, że grupa ma duży potencjał, mnóstwo pomysłów, wiele wariantów przyszłej stylistyki do wyboru, ale jest niezdecydowana (może należy wyrzucić któregoś z członków?). Zestawione ze sobą piosenki jawią się jako twór nieco niespójny. Longplay więc ciekawy i warty posłuchania, nie jest jednak wybitny. I chociaż wracać do niego z wiadomych przyczyn raczej nie będę, to na następcę czekam zacierając ręce.

Kamil J. Bałuk (15 sierpnia 2005)

Oceny

Kamil J. Bałuk: 6/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także