Supergrass
Road To Rouen
[Parlophone; 15 sierpnia 2005]
Trudno oswoić się z tą myślą, ale właśnie mija dekada od wspaniałego lata 1995. Lata, które z perspektywy czasu, nie da się ukryć, było latem britpopu. Trwał triumfalny pochód Oasis do tytułu (a może już w roli) najpopularniejszego rockowego zespołu świata. W pogoń za nim rzucili się Blur. Na dobre rozkręcała się kariera Radiohead, który byli świeżo po wydaniu „The Bends”. Klasę potwierdzili The Verve. Wreszcie Pulp wydali jeden z najbardziej przebojowych albumów całej dekady w ogóle. W całym tym zamieszaniu próbował się odnaleźć pewien młody, debiutujący zespół.
„I Should Coco”, jak to często z debiutami bywa, był albumem kipiącym pomysłami, naszprycowanym głównie dwu-trzyminutowymi piosenkami-petardami, brzmiącymi z reguły jak któryś z wczesnych albumów Blur puszczony w przyspieszonym tempie. Mhm, mieliśmy Blur na amfetaminie w „I’d Like To Know”, Sex Pistols dla dzieci w „Caught By The Fuzz” czy wyjątkowo zgrabny przeboik w postaci nieco małpującego Madness „Alright”, z zaczepnym pianinkiem i charakterystycznym teledyskiem. Przede wszystkim jednak był tam „Sofa (Of My Lethargy)”, pierwszy (po)ważny utwór zespołu, sześciominutowy, bardzo elegancki ukłon w stronę psychodelicznego oblicza The Beatles. I rzeczywiście, już dwa lata później Supergrass udali się w tym dokładnie kierunku i zawędrowali do czołówki pierwszej ligi. Sęk w tym, że 1997 był jeszcze ważnejszą data dla brytyjskiej muzyki niż 1995 i choć progres na „In It For The Money” był słyszalny w każdej nucie, chłopaki znów musieli przełknąć gorzką pigułkę i patrzeć jak za szybką ciastka zjadają Thom Yorke, Jason Pierce i Richard Ashcroft. Tymczasem płyta była małym popowo-punkowo-psychodelicznym arcydziełem i rację mają ci, którzy uznają ją za najlepszy album Supergrass. Bo to tu jest jeden z wyspiarskich wymiataczy dekady, „Richard III”, bo szczyt ich kompozytorskich możliwości w „Late In The Day”, bo brzmienie organów w „Going Out”, bo fantastyczna chwytliwość „Cheapskate”, bo wreszcie opad szczęki w dół przy eksperymentalnym, ale wciąż piekielnie melodyjnym closerze „Sometimes I Make You Sad”. Klasę zespołu potwierdził wydany po kolejnych dwóch sezonach self-titled. Już nie tak równy, nie pozwalał jednak przejść obojętnie obok znakomitych singli „Moving” czy „Pumping On Your Stereo”. Mimo wszystko z przyjęciem albumu było średnio, wskutek czego „Life On Other Planets” uznano za odrodzenie. To była dobra, a może i bardzo dobra płyta, kładąca jednak większy nacisk na piosenkowość niż charakterystyczny dla wcześniejszych dokonań, lekko abstrakcyjno-narkotyczny wydźwięk kompozycji, co kazało postawić pytanie o to, co w zasadzie Supergrass dalej zamierzają nagrywać. Jeszcze bardziej w głowach namieszał nieco funkujący „Kiss Of Life” promujący doskonałą składankę singli, od których zawsze byli specami. Ale odpowiedź już jest, już ją mamy. Nazywa się „Road To Rouen”.
Paradoksalnie, przez trzy lata, które upłynęły od wydania poprzedniego albumu przeszli chyba więcej zmian niż przez poprzednich siedem. Od beztroskiego „we are young, we run green”, ale i dumnego „I’m a rock’n’roll singer in a rock’n’roll band” musiało się wydarzyć bardzo wiele, bo nowe piosenki to studium zupełnego emocjonalnego zagubienia i rozbicia ich autorów. Tytułowy motyw drogi i podróży wydaje się być przede wszystkim metaforycznym nawiązaniem do porozstaniowego rozgoryczenia, który to wątek spaja większość tekstów. Stylistycznej rewolucji nie ma. Supergrass pozostają zespołem gitarowym z ciągotami do bogatych, popowych harmonii i wysmakowanych aranży. Co nie oznacza, że nie ma zmian. Wystarczy odpalić pierwszy na płycie „Tales Of Endurance (Parts 4, 5 & 6)”. Muszą upłynąć dwie minuty, musi skończyć się ubarwiany pianinem i instrumentami dętymi akustyczny jam. „We hail commercial suicide”, śpiewa Gaz i już nikt nie ma wątpliwości jaki to będzie album. Z gatunku tych tworzących swój własny świat, nakreślających do ostatniego dźwięku włącznie jeden duży, ważny obraz, a nie kilka małych, niezależnych od siebie, efektownych szkicy. Płyta, z której typowanie singli nie ma sensu. Pierwszy z nich – refleksyjna, pływająca w smykach ballada „St Petersburg” – został wybrany zapewne bardziej z obowiązku niż z uwagi na jakiekolwiek szanse zaistnienia.
Centralnym punktem „Road To Rouen” i najlepszym od lat utworem Supergrass jest czwarty na krążku „Roxy”, który eksploduje swoją tryumfalną melodią z nadzwyczajnym rozmachem, po dwóch minutach niespodziewanie wygasając i dusząc z każdą kolejną sekundą nadzieję na wielki przebój. Obłędny aranż ze smyczkami szczytującymi w okolicy czwartej minuty i stopniowym oddalaniem się kompozycji w duchu najlepszych psychodelicznych tradycji sprawia, że ręce chcą same składać się do oklasków, ale oto nadjeżdża prawdziwy kolarski peleton, przemierzający wybrukowane uliczki francuskich miasteczek. Takich, gdzie na rogu przystaje staruszek z wysłużonym akordeonem. Miejsc, które powstały, żeby mógł o nich z wypiekami na twarzy opowiadać Krzysztof Wyrzykowski w kultowych komentarzach z Tour de France. Drugą część płyty z wykopem otwierają dwa utwory, gdzie wpływy środkowego The Beatles są chyba najwyraźniejsze. W „Kick In The Teeth” odnotowujemy nawet spotkanie „Daytripper” z „Ticket To Ride”. Perłą okazuje się „Low C”, który z dostojnej ballady przeistacza się w coś na kształt zupełnie kapitalnej knajpianej przygrywki. Wreszcie kołysanka „Fin” na finał to plansza z napisami w starym francuskim filmie, przysłowiowe postawienie kropki na końcu zdania.
Rok 2005 powoli obnaża słabości dzisiejszych debiutantów. Oasis, The Tears czy teraz Supergrass swoimi tegorocznymi albumami uświadamiają nam gigantyczną przepaść, jaka oddziela ich od The Bravery, Kaiser Chiefs czy Editors. Britpopowi bohaterowie lat dziewięćdziesiątych awansowali dziś do miana muzycznej szlachty, która nie udeptuje już co prawda nowych ścieżek, ale głębią kompozycji i poziomem ich wykonania wciąż radzi sobie z młodzieżą jedną ręką bez trzymanki. Tylko co zrobimy, kiedy ich zabraknie?