Isolation Years
Cover The Distance
[Sticksman; 29 marca 2005]
Isolation Years wpisują się w chwalebną tradycję szwedzkiego popu, w ostatnich latach nieco zatartą przez dokonania rockersów z The Hives, The Soundtrack Of Our Lives czy The International Noise Conspiracy. „Cover The Distance” jest powrotem do bitelsowskich harmonii i twórczego podejścia do instrumentacji utworów. To płyta z muzyką pop z minimalną domieszką psychodelii lat sześćdziesiątych, płyta bez większej historii, ale na tyle wdzięczna, żeby przez pewien czas regularnie do niej powracać. Bo czasem potrzebujemy muzyki po prostu ładnej. I oni ją zapewniają.
Szwedzki zespół nie wypiera się swoich popowych korzeni. Nie, nie indiepopowych, ale klasycznie popowych. Po zaskakującym, leniwym początku „Dyslexic” a’la Brian Eno, na dalszy ciąg płyty składa się już w zasadzie wyłącznie muzyka radiowa. Można rzec, że Isolation Years udeptują ścieżkę dwa lata temu wytyczoną przez The Sleepy Jackson, tak zafascynowanych solowym George’em Harrisonem. Słychać to szczególnie w „Nurse Hands” czy „Yellow Cross On Blue”. Z kolei skocznego, okraszonego zgrabnymi chórkami „You’ve Got Me Talking” nie powstydziłby się wczesny Badly Drawn Boy. Uduchowiony, idealny do zilustrowania jakiejś dramatycznej filmowej sceny „Moses” zatrzymuje się w pół drogi od The Coral do „Sultans Of Swing” Dire Straits. Finałowy „Cover The Distance” umiejętnie wplata elektroniczne akcenty, czyniąc jednocześnie przestrzenny refren największym atutem piosenki. Wreszcie „Leaning” ze swoją nawiązującą do Abby melodią balansuje wręcz na granicy kiczu, wystawiając ortodoksyjnych rockandrollowców na najcięższą na całym albumie próbę.
Zaskakujące klasyfikacje muzyki Isolation Years przyprawiają o duży wytrzeszcz oczu po wysłuchaniu „Cover The Distance”. Ktoś tam przywołał pochodzących przecież z zupełnie innej bajki Neutral Milk Hotel. Ktoś inny porównał dysponującego ciepłym, nostalgicznym wokalem Jakoba Nyströma do potężnego, emocjonalnego głosu Davida McComba z The Triffids. Tymczasem drugi w dyskografii krążek Szwedów to nic więcej jak porcja nieco przewidywalnych, ale mimo wszystko broniących się melodyjnością, wakacyjnych piosenek. Co się chwali, tym bardziej że podobno pochodzą gdzieś spod koła podbiegunowego, gdzie jada się mięso renifera, a białe niedźwiedzie mówią dzień dobry.