Ocena: 6

Dead Fly Buchowski

Land Of The Rough

Okładka Dead Fly Buchowski - Land Of The Rough

[Beggars Banquet; 9 maja 2005]

Dead Fly Buchowski szarpie się z rockową stylistyką lat '60 i '70, a z drugiej strony odstawia tanią pokazówkę, tak jak gdyby zazdrościł popularności Kings Of Leon. "Land Of The Rough" to niezły album, o niebo lepszy od ostatnich wysiłków The Blue Van czy 22-20's. Ale jak tu się nie wściec, skoro mógłby być wręcz rewelacyjny?

Początków kwartetu z Glasgow można dopatrywać w tamtejszej "scenie otwartego mikrofonu". Skrzywdziłbym występujących tam artystów, nazywając ten przybytek odmianą karaoke. Nazwijmy go "ambitną wersji karaoke", a najlepiej "karaoke dla utalentowanych". Dead Fly Buchowski rozpoczął więc karierę w podręcznikowy sposób - grając w knajpach. I, co nie jest już do końca metodą godną naśladowania, na "Land Of The Rough" kontynuuje knajpiane tradycje. Pisze kawałki, w których słychać echa wielkich rockowych kapel, a w których najbardziej brakuje świeżego spojrzenia na ich dorobek. Zespół bez większych wzlotów i upadków płynie wraz z tym bluesowo-rockowym nurtem, który ostatnio coraz bardziej przybiera na sile. Raz wciela się w The Doors, raz w The Rolling Stones, innym razem kleci wariacje na temat Hawkwind. W chwilach, kiedy nieśmiało stara się dodać coś od siebie, zżera go nieśmiałość, trema, dostaje rumieńców, przybiera wyuczoną teatralną pozę i wszelkie nieszablonowe pomysły diabli biorą.

Jest jednak druga strona medalu. Ogień, który wydobywa się już z pierwszych, gitarowych akordów "Russian Doll". Absolutny brak wypełniaczy. Bezkompromisowa, dynamiczna szarża naprzód, w której nawet rozwleczone solówki a'la wczesny Black Sabbath dają niespotykaną radość. Dzięki kawałkom takim jak "Blackout" nie mamy czasu na zrzędzenie i szukanie dziury w całym. W cień odchodzą wcześniejsze pretensje o ortodoksyjną wierność wzorcom, o zachowawczość. Zaczynamy dostrzegać szczegóły, dzięki którym Dead Fly Buchowski wychodzi na prostą jako zespół, który dzielnie zniósł próbę starcia z gigantami gatunku. Zapętlenie zwrotki w "Sun Song", ostatnim kawałku, udało się znakomicie, podobnie jak późniejsze, akustyczne zamknięcie albumu. Wokaliście również nie można postawić żadnych poważnych zarzutów. Frontman Roddy Campbell manierą przypomina raz Veddera ("Been Down Before"), innym razem jednego z braci Followillów. I w każdym z tych wcieleń radzi sobie całkiem sprawnie. Jeżeli Kings Of Leon staną się kiedyś mężczyznami, to być może nagrają coś równie dobrego.

Po przesłuchaniu albumu z jednej strony pali nas w gardle od rockowej mocy nagrań, a z drugiej, czujemy chłodny posmak wtórności. Zabrakło tej jednej wyrazistej kropki nad "i", która pozwoliłaby nazwać "Land Of The Rough" naprawdę istotnym zjawiskiem muzycznym.

Łukasz Jadaś (30 lipca 2005)

Oceny

Kasia Wolanin: 4/10
Średnia z 3 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także