Ocena: 6

Engineers

Engineers

Okładka Engineers - Engineers

[The Echo Label; 7 marca 2005]

Pierwsze wrażenie może, choć nie musi, być inne. Nagrywają w końcu muzykę, która gdzieś lata w chmurach, ale te chmury to jedynie widok z sięgających nieba szczytów gór i z wybudowanych tam sanatoriów. Bo nie w garażu, nie w piwnicy a właśnie na tarasie ośrodka leczniczego powstał debiut Engineers. Nie jest to więc muzyka, jak mogłoby się wydawać siły, ale muzyka słabości, choroby. Gnębiący brytyjski pop kryzys, a może pop w ogóle, na tym albumie znajduje swoje odbicie jak nigdy. Cherlawe melodie nie zaistniałyby gdzie indziej jak na tym suchotniczym podłożu. Poprzez to tłumaczą się niejako, choć jest to język dźwiękowego tuberculosis.

"Home", w rytmie na 37.8, ma urok wałęsającego się, skulonego pacjenta. Bezradny akustyk i prątki astmatycznego chóru wycierają ucho słuchacza jak szpitalny szlafrok podłogę. Chwalone gdzieniegdzie harmonie "New Horizons" to w rzeczywistości harmonie kaszlu i plwocin. Ma to swój urok: urok zapadniętej klatki piersiowej i gruźliczych wypieków na policzkach. "Waved On" jest piękne niby trzęsąca się, koścista ręka, która napisała tę chybotliwą kompozycję. Uduchowienie "Forgiveness" nie bywa katarktyczne jak u Pink Floyd, ani narkotyczne jak u Spiritualized. To uduchowienie płytkiego oddechu świeżym górskim powietrzem. Tych brytyjskich Castorpów (pomijając niestosowność porównania, zyskuje ono naciągany dowód, Niemiec z "Czarodziejskiej góry" był z wykształcenia inżynierem) oderwano od ołówków i kajetów, od wioseł, którymi machali podczas międzyszkolnych zawodów wzorowanych na słynnych wyścigach Oxford vs Cambridge (złośliwcy: wiem, że angielska szkoła tak dziś nie wygląda). Ten kontrast młodzieńczej werwy i chęci życia z postępującą chorobą ma swoje apogeum w najbardziej wyrazistym na albumie "Come In And Out Of The Rain". Chłopcy chcieliby jeszcze pokąpać się w oceanie oddalonym na zachód od Wigan, ale pozostaje jedynie górski potok, spacery i rutynowe mierzenie gorączki, wkradające się w lepkie jak flegma gruźlika "Said And Done" czy "How Do You Say Goodbye". Świadomość rozkładu, ostatni krzyk przed... codzienną kolacją to finałowe "One In Seven".

Ten album oczywiście przegrywa, bo klęska wpisana jest w chorobę, ale przegrywa z jakąś klasą, z urodą orszaku pogrzebowego. Niektórzy w Engineers widzą wielką nadzieję Wielkiej Brytanii, w ich rachitycznym, mętnym shoegazingu nową jakość. Ciężko prorokować im przyszłość, skoro nasuwa się raczej pytanie: ile jeszcze pociągną? Konsylium nie liczy już miesięcy do ich śmierci, z suchotami egzystować da się jeszcze latami, nagrywając muzykę trafiającą nie do serca ani głowy, lecz do płuc, ale perspektywa zgnilizny jest ponad to.

Jakub Radkowski (25 lipca 2005)

Oceny

Jakub Radkowski: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Tomasz Tomporowski: 7/10
Kamil J. Bałuk: 6/10
Kasia Wolanin: 6/10
Przemysław Nowak: 5/10
Średnia z 15 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także