Kości
k
[Kości/Rockers Publishing; 2005]
Narzekanie na rodzime wytwórnie płytowe, jakkolwiek wydawać by się mogło irytujące, jest praktykowane przy każdej nadarzającej się okazji. W gruncie rzeczy nie ma w tym jednak nic dziwnego, zważywszy na to, że większość z nich promuje wykonawców tworzących miałką muzykę, pozbawioną artystycznych wartości i najważniejszego czynnika, czyli oryginalności. Dotyczy to głównie komercyjnych potentatów, ale i oddziałów niezależnych. Wielu wartościowych muzyków, pomimo ogromnego wachlarza artystycznych pomysłów, ledwo wiąże koniec z końcem i nie może liczyć na wydanie własnego materiału. Nie pomagają nawet usilne starania. Gorzej, jeśli taka sztuka udaje się zespołom pokroju Kości, których twórczość jawi się wyłącznie jako kiepski żart, a nie przejaw talentu. Z przykrością trzeba stwierdzić, że tego typu praktyka powoli staje się normą.
„Dzieło” muzyków z Głogowa, wcześniej związanych z grupami: Pivo, The Gardners oraz Brek, składa się z dziewięciu utworów, wśród, których dominują krótkie rock’n’rollowe wymiatacze w duchu The Stooges i MC5, oraz dłuższe, psychodelizujące fragmenty (końcówka płyty), w których pobrzmiewają echa „zmutowanego” Pink Floyd czy rodzimych herosów sceny niezależnej, Something Like Elvis („Prąd”). Jak na polskie warunki, gdzie w alternatywnym rocku przeważają odniesienia do brit-popu i grunge’u, jest zatem zdumiewająco oryginalnie. Niestety to, co wygląda ładnie na papierze, zupełnie inaczej prezentuje się w rzeczywistości. Muzycy, pomimo dobrego warsztatu technicznego, zerwania z zasadą typowo rockowego instrumentarium (w „Człomex” pojawia się trąbka), nie są w stanie zaoferować słuchaczowi zbyt wielu interesujących melodii. O ile rozpoczynający całość „Szkielecik” wyróżnia się jeszcze ze względu na nośny, wpadający w ucho, gitarowy motyw to pozostałe kompozycje mają tylko chwilowe przebłyski. Wsłuchując się w „Konrada” czy „Nic się nie dzieje” (który notabene zbudowany jest na motywie przewodnim „Passenger” Iggy Popa) aż dziw bierze, że grupa, której przez ponad 2 lata nie udawało się znaleźć potencjalnego wydawcy, w końcu osiągnęła ten cel za sprawą Rockers Publishing. Wszystkie wątpliwości potęgują zwłaszcza kompromitujące zespół, do bólu banalne teksty:
Konrad nosi w tyłku pawie pióra… taka jego natura i nic tu nie wskórasz
Kiedy wycieńczony do piwnicy wraca nic nie pamięta co robił…nic nie pamięta
czy
Nic się nie dzieje i nic się nie zmienia, sytuacja do przewidzenia
Zastraszająco niską ocenę wraz ze zrównaniem z ziemią, ratuje produkcja i obróbka dźwiękowa, za którą odpowiedzialny jest Maciej Cieślak. Jego wkład w ostateczny (mimo wszystko marny) kształt „k”, sprawia, że brzmienie jest wyjątkowo klarowne, a zarazem wyszlifowane w takim stopniu, że album jako całość nie zatraca pierwotnej surowości. Do pozytywów należy zaliczyć także ostatni, prawie 10-minutowy, rozimprowizowany utwór „Czy ryby?”. Momentami może budzić skojarzenia z dokonaniami Ewy Braun, z okresu koncertowego „Electromovement” (2000 rok). Powolne budowanie napięcia, hipnotyczny motyw i gitarowe plamy dźwięku sprawiają, że jest to kompozycja o niebo lepsza od pozostałych, jakie można na „k” usłyszeć.
Jeśli Kości nie wyciągną wniosków z poziomu zaprezentowanych przez siebie dotychczasowych utworów, trudno jest przypuszczać, że dostaną drugą szansę. Być może, jeśli zdecydują się na rozwinięcie swojego oblicza, jakie z dużym powodzeniem zaprezentowali w zamykającej album kompozycji, będzie można spojrzeć na nich bardziej przychylnym okiem, a mierną zawartość „k” wielu słuchaczy w dalszej perspektywie wymaże z pamięci. Na dzień dzisiejszy jest to jednak pobożne życzenie, które wcale spełnić się nie musi. Na razie w tej kwestii można być wyłącznie pesymistą.