Ocena: 6

Nine Black Alps

Everything Is

Okładka Nine Black Alps - Everything Is

[Tower Records; 13 czerwca 2005]

Słuchając „Everything Is” nietrudno oprzeć się wrażeniu, że prasowa publicystyka obwieszczająca od lat śmierć muzyki rockowej, skutecznie napędza jej nowe rzesze zwolenników. Machina, działająca jakby na zasadzie sprzężenia zwrotnego, przypiera do muru kolejne zespoły, przypisuje im misję ratowania gatunku, a następnie zalewa rynek kopiami ich albumu. Tłumy pod sceną szaleją, wytwórnia przelicza gotówkę. Po czym zespół odsuwa się w ponury szereg podobnie zakolczykowanych grup. A ktoś znów przypomina o tym, że rock umarł. Machina uruchamia się więc ponownie, wypuszczając na światło dzienne album kolejnego, potencjalnego zbawcy. I wszystko się kręci.

Nine Black Alps jedzie na tym samym wózku, co rzesza modnych aktualnie debiutantów. Jednak nie są oni tylko kolejnymi wymuszonymi aktywistami na rzecz ratowania rock’n’rolla. „Everything Is” to przede wszystkim pierwszy głęboki oddech po elektronicznym, dance-punkowym boomie kilku ostatnich lat. Wraz z Nine Black Alps, pod strzechy powróciły surowe, sążniste riffy, tętno pulsujące wraz z linią basu i rytm prężnie nabijany przez perkusję. Powrócił klimat wielokrotnego kopiowania kaset. Powrócił zapach małych koncertowych klubów. Powrócił wreszcie zapach grunge, choć oczywiście nieco już zwietrzały. Być może to uczucie nostalgii, ale słuchając tego debiutanckiego krążka chciałem zapomnieć, iż takie grupy jak Bloc Party, Maximo Park czy Kaiser Chiefs w ogóle powstały (abstrahując już od ich jakości). Doświadczyliście tego na pewno: po głowie chodzi wam jakaś melodia, ale nie możecie przypomnieć sobie, co to za kawałek. Podobne wrażenie towarzyszy słuchaniu Nine Black Alps. Przecież jeszcze nie tak dawno, podobne granie dominowało na scenach. Gdzie się do cholery podziewało i jak można było o nim tak łatwo zapomnieć?

Warstwa studyjnego wypolerowania jest tutaj dość gruba, lecz wyraźnie słychać przez nią wpływy ducha pierwowzoru... Nie trzeba, a wręcz nie można bać się porównania twórczości Nine Black Alps z nirvanowskim brzmieniem. A na pewno nie powinien bać się tego sam zespół. Zwłaszcza, że całkiem nieźle radzi sobie z jego reinterpretacją. Zaczepna dynamika i gitarowa energia to tutaj niemal rutyna. Posłuchajmy chociażby „Shot Down”, z frazą „you can save yourself, you can always kill your sons”. Lub też chwytliwego “Just Friends”, ze ślicznym „maybe I'm too much in love/ maybe I don't give a fuck”. Pogodzenie mocnej, lecz melodyjnej muzyki z niemal buntowniczą wymową, na wzór komercyjnego, amerykańskiego punka, dominuje niemal wszystkie kawałki na krążku. „Cosmopolitan” może stać się hymnem alternatywnych profeministycznie nastawionych nastolatek, a „Everybody Is” kawałkiem dla opuszczonych przez nie chłopców.

Wokalista Sam Forrest w jednym z utworów twierdzi: „well, I’m unsatisfied”. I słusznie. Bo zespół jest na dobrej drodze do celu, ale bynajmniej jeszcze go nie osiągnął. Machina ruszyła, więc zostało jeszcze dużo do powiedzenia i zrobienia. A czy zrobi to Nine Black Alps, czy też jakikolwiek inny zespół – nieistotne. Całą śmietankę i tam spijemy my – odbiorcy.

Łukasz Jadaś (16 lipca 2005)

Oceny

Marceli Frączek: 6/10
Średnia z 8 ocen: 7,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także