Black Mountain
Black Mountain
[Jagjaguwar; 18 stycznia 2005]
Wskrzeszają starego dobrego rocka. Och, macie już dosyć, ja wiem. W końcu kilka razy w miesiącu trafiamy na recenzję, w której ktoś próbuje nas przekonać, że teraz to już naprawdę jest ten moment, kiedy rock ostatecznie się podnosi, wstaje i dumnie wypina pierś. Działa to rzecz jasna na zasadzie antyreklamy, dopóki ktoś z autorów tych słów nie wskaże od kiedy to konkretnie ta tradycyjna muzyka gitarowa miałaby jakiejkolwiek reanimacji potrzebować. Black Mountain jednak wskrzeszają starego, naprawdę dobrego rocka w innym sensie. Kanadyjski zespół udowadnia, że z zahibernowanych przed trzydziestoma laty motywów można przy odrobinie kreatywności i odwagi wykrzesać osiem brzmiących jak na rok 2005 naprawdę całkiem oryginalnie utworów.
Naturalnie nie są Black Mountain jedynym reprezentantem nowych rockowych wskrzeszaczy, tego całego hard-and-prog-revivalu. Tu lista jest coraz dłuższa i wystarczy, że wyliczankę ograniczymy do grup zaprzyjaźnionych ze sceną indie, jak The Mars Volta, Dungen, a nawet dziewczyny ze Sleater-Kinney na nowym „The Woods”. Natomiast co odróżnia opisywany zespół od powyższych, to bycie mniej prog, a bardziej hard. Pomimo tego, że tak naprawdę trudno ich wrzucić do jednej, konkretnej kategorii, duża część „Black Mountain” zawiera się w trójkącie, którego wierzchołki stanowi wielka trójca hardrocka. A już podczas nagrywania „Don’t Run Our Hearts Around” duchy Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath po prostu musiały być obecne w studiu. Co za riff! Zadowoliłby pewnie nawet tych najwybredniejszych fanów Tony’ego Iommi.
Dużo punktów płyta zyskuje dzięki klimatowi narkotycznego, wspólnego odjazdu. Black Mountain wydają się tworzyć prawie rodzinny, doskonale rozumiejący się kolektyw, który zebrał się na krótki jam i pod wpływem różnych środków chwilę się zasiedział. I ich przyjemność, frajda z grania jest słyszalna w każdym trąceniu struny. Zespół dociera w swoich intuicyjnych improwizacjach tam, gdzie zaniesie go muzyczna wyobraźnia, gdzie trafia w transie pod wpływem danej, bardzo wyjątkowej chwili, a nie matematycznej kalkulacji. Penetruje przy tym dość różne terytoria. Urok otwierającego płytę „Modern Music” leży w fantazyjności trąbki, ale w ostatnich dziesięciu sekundach Black Mountain nie mają oporów przed zaprezentowaniem pierwszego z hardrockowych riffów. Hippisowskiej euforyczności „No Satisfaction” niedaleko do bluesowych korzeni The Rolling Stones, z kolei już pojawiający się kilka minut później „No Hits” sunie na primalscreamowym bicie, raczy kraftwerkowym motywem syntezatora i unosi narkotycznymi, obrzędowymi zaśpiewami chórków, lekko, jak na całej płycie zresztą, niezgranych. Jedyny fragment, który podoba się nieco mniej to „Heart Of Snow”, gdzie wokalistka Amber Webber nie może się zdecydować czy chciałaby zabrzmieć bardziej jak Sinead O’Connor czy jak Bjork. Sam ośmiominutowy utwór jest w swojej dusznej atmosferze dość męczący, nie porywając tak jak pozostałe hipnotyzującym odjazdem czy podskórnie wyczuwalnym entuzjazmem. Finałowy „Faulty Times” wypada pod tym kątem znacznie korzystniej – ma prostą, ale zaraźliwą melodię basu, nieco paranoiczny klimat, no i zostaje okraszony piękną, psychodeliczną plamą hammondów.
Jasne, że „Black Mountain” mogłoby ukazać się w 1971 roku. Nie wiadomo tylko czy byłoby to z zyskiem dla samego zespołu. Wówczas potężny zalew tego typu produkcji, nie tylko w anglosaskiej części muzycznego świata, pozwolił na wybicie się jedynie największym. Dziś Black Mountain wykorzystują zapełniającą się, ale wciąż sporą lukę na rynku takich brzmień i zyskują jak najbardziej zasłużone uznanie. Również wśród zwolenników muzyki, która ma swoje korzenie w nieco innych rejonach, o czym przekonaliście się docierając do końca niniejszej recenzji.