The White Stripes
Get Behind Me Satan
[V2; 7 czerwca 2005]
Gatunkowe oblicze The White Stripes przypomina tocząca się kulę śnieżną. Czerwono-biały duet, biorąc na pierwszy ogień okrutną prostotę surowego minimalizmu, z płyty na płytę zaczął wrzucać na warsztat coraz bardziej złożone struktury dźwiękowe. Jednak na szczęście dla grupy i ku uciesze samych odbiorców, każda decyzja artystyczna podjęta przez White’ów okazaływała się strzałem w dziesiątkę. Kula nabierała prędkości i stawała się coraz większa, coraz bardziej skupiając na sobie uwagę. Nie inaczej jest w przypadku „Get Behind Me Satan”. Zespół nie tylko nie utracił swojego rozpoznawalnego stylu, lecz także dodatkowo wzbogacił go o niespotykane wcześniej detale. O ile dwa pierwsze krążki The White Stripes osadzone były w klamrach statecznego, garege’owego niechlujstwa, a dwa ostatnie kipiały od żaru awangardowego rock’n’rolla, o tyle „Get Behind Me Satan” kładzie najsilniejszy akcent na niepozorne, bluesowo-folkowe oblicze zespołu, przemycane wcześniej pomiędzy melodyjnymi przebojami, a felietonowymi, krótkimi formami piosenkowymi. Nowy album szczelnie zamyka usta wszystkim dąsającym się na zachowawczość artystów ze sceny współczesnej muzyki rozrywkowej. The White Stripes udowodnili, że praktycznie każdy gatunek muzyczny można z powodzeniem wskrzesić i tchnąć w niego nowego ducha. I choćby dlatego „Get Behind Me Satan” staje się jedną z najważniejszych produkcji muzycznych początku wieku. A sam fakt, iż słuchanie tej płyty to po prostu fascynujące i cholernie przyjemne doświadczenie, to przy tym symboliczny pikuś.
Nowy album nie jest już tak pompatyczny i wzniosły, jakim był z założenia „Elephant”. Duet zrezygnował z ponownego przecierania tych samych szlaków. Zamiast uparcie budować coś sztucznie wielkiego, The White Stripes podążyli w zupełnie innym kierunku. Powrócili do pseudoamatorskiego charakteru dwóch pierwszych wydawnictw: do klimatu niszowości, skromności i prostoty. Nie ma tutaj studyjnie rozwleczonych basów, ani nadmiaru modulacji brzmienia wokalu. Zwiększono za to rolę instrumentów klawiszowych i gitary akustycznej. Niecodzienną innowacją jest też wprowadzenie marimby, która albo wiernie towarzyszy perkusji, albo też zupełnie ją zastępuje. A stąd już bardzo daleko do gorączkowych riffów znanych z poprzedniego albumu. Raptem trzy kompozycje na krążku oparte są w pełni na gitarze elektrycznej (z porywającym „Blue Orchid” na czele). Resztę, stanowią elastyczne, jaskrawe kawałki, przypominające familiarne, lecz poważnie zmodyfikowane brzmienie przełomu bluesa i wczesnego rock’n’rolla. Jack White już wcześniej z chęcią interpretował bluesowe standardy, a współpraca z Lorettą Lynn najwyraźniej dodała mu odwagi, by twórczość tę opublikować w tak zwartej formie. Warto zauwazyć, iż sam głos White’a - brzmiący wyżej niż kiedykolwiek do tej pory - doskonale pasuje do przyjętej konwencji muzycznej.
Najbardziej wyzywającą i krzykliwą warstwą albumu jest jego wymowa liryczna. Już otwierający płytę singlowy „Blue Orchid” zwiastuje treść pełną niedopowiedzianych aluzji, intymności wystawionej na widok publiczny, słodkiej nieprzyzwoitości. W kolejnych kompozycjach utrzymany jest nastrój wirujących wokół siebie, drażniących się ze sobą kobiecych i męskich osobowości. Stylistycznie – podobnie jak sama muzyka – niektóre teksty przywodzą na myśl kolokwialne, dwuznaczne metafory, chętnie wykorzystywane już przez ikonę gatunku - Roberta Johnsona (gitarowy „Instinct Blues”). Inne kompozycje są za to bardziej dosłowne – choćby znakomity „The Denial Twist”, zadziorny hymn dla dużych chłopców, którzy zaczynają poważniej myśleć o swoich dobrych koleżankach. Lub przepojony country „Little Ghost”, w którym słyszymy słodko naiwne „She looked into me so sweetly/ And we left the room discreetly”. Dostojny „White Moon” jest z kolei jednym ze spoiw, łączących „Get Behind Me Satan” z wcześniejszymi dokonaniami The White Stripes. Melodyjna fraza „truth doesn't make a noise”, jest oczywistym nawiązaniem do krążka “De Stijl”, na którym znalazł się kawałek o takim samym tytule. Od reszty materiału nie odstaje 30-sekundowy popis wokalny Meg White - „Passive Manipulation”. „You need to know the difference/ between a father and a lover” – komentuje wcześniejsze wymądrzanie się partnera.
Można było spodziewać się zmian, lecz w swojej przewidywalności The White Stripes są bardzo nieprzewidywalni. Posłuchajmy „Jimmy the Exploder” z ich debiutanckiego krążka, a następnie porównajmy go do „Seven Nation Army” z „Elephant”. A teraz, „Seven Nation Army” zestawmy z „Forever For Her”. Kolejny postęp, tym razem znacznie bardziej ekstrawagancki, poważny i głęboki. Kula śnieżna obudziła lawinę. „Get Behind Me Satan” to piąty dobry album The White Stripes, lecz pierwszy, który jest prawdziwie wartościowy.