Korbowód
Strona C
[Gigant; 29 kwietnia 2005]
Czy można wyobrazić sobie Mysłowice bez Myslovitz? Nie będzie wielce ryzykownym stwierdzić, że to właśnie przez kapelę Rojka tę miejscowość zna cała Polska. I chyba jest też coś w samym zadymionym klimacie miasta, co każe z dużą dozą prawdopodobieństwa, zachowując zdrowe proporcje, uznać je za najbardziej angielskie z polskich miast. Mysłowice regularnie wypuszczają w Polskę grupy nostalgicznie powracające w zapomniane już nieco rejony, które dla świata odkryli kiedyś The Smiths, a w nieco nowsze formy ubrali później Oasis, The Verve czy na początku swego istnienia Radiohead. Oczywiście to spore uproszczenie, ale nie ulega wątpliwości, że wszystkim gitarowym grupom mysłowickim – od najbardziej znanych Myslovitz, poprzez Negatyw, aż po debiutantów Delons czy właśnie Korbowód – brytyjska muzyka początku lat 90. była i jest bardzo bliska.
Jednak użycie terminu debiutant w stosunku do Korbowodu jest swoistego rodzaju nadużyciem. Owszem, oficjalny debiut ma miejsce dopiero teraz, chociaż zespół istnieje już ponad dekadę, w ciągu której wydał dwie całkiem dobre płyty, które nijak mają się do słodkich propozycji Myslovitz. Kontekst lokalnej przynależności zostaje zachowany tylko na poziomie pierwszego wrażenia, które niewprawnemu słuchaczowi każe przyporządkować kolejną mysłowicką propozycję do britrockowej szufladki. Jasne, znajomy gitarowy sznyt może być rozpoznawalny, jednak wchodząc głębiej, odkryjemy stanowcze różnice.
Pozostanie dla mnie niespodzianką, dlaczego pierwsze oficjalne wydawnictwo Korbowodu, grupy – co wynika z wcześniejszych propozycji – jawnie eksperymentującej w obrębie gitarowej grania, charakterystyczną wcześniej bezkompromisowość pozostawia w drugim planie. Nawiązuję tutaj chociażby do „Inaczej Tak” czy noszących gdzieś w sobie piętno waszyngtońskiego Fugazi „Telefonów” z „Back To The Funny Farm” , gdzie aż kipi od sprzężeń i charakterystycznych motywów (kłaniają się dłużyzny The Verve czy Ride), na które Myslovitz mogli pozwolić sobie tak naprawdę dopiero na „Skalarach”. Że nie wspomnę o dwóch częściach „Black Woman” - trwając ponad dwadzieścia minut dotykały subtelnie geniuszu Spiritualized. Tak więc psychodelię z poprzednich lat zastąpiło stonowanie, gitarowy brud przeszedł w wyważone melodie, a improwizacyjne zapędy wymieniono na delikatne elektroniczne wstawki czy skrecze. Biorąc pod uwagę częstość występowania podobnych zjawisk w polskiej przyrodzie, i tak jest nieźle. Świetne momenty niesie ze sobą choćby „Ciepły Klimat”, charakterystyczne, wpadające w ucho motywy w „Nego” mogą być przykładem twórczego poszukiwania, trochę ożywczego brudu przynosi krótkie, przebojowe „Wiesz Co Chcesz”, odejście od prostoty w „Eye’N’Eye” na rzecz rozwinięcia ciekawych dodatków w tle (wymienione wcześniej skrecze i elektroniczne wstawki), czy też powtarzający się motyw perkusyjny w „Gomi No Sensei” (introwersja jak z Variete) są wątkami najwyższej próby.
Jest jednak coś niepokojącego w nieco niefortunnej polityce promocyjnej naszych debiutujących, z założenia ciekawych, grup wydających swoje pierwsze oficjalne albumy. Pamiętam EP-kę zespołu eM, jeszcze sprzed wydania debiutu, na której umieszczono cztery utwory, właściwie piosenki, ale były to propozycje zwarte, szybkie, energiczne, bez tej wyświechtanej jałowości, i pomimo tekstowej tandety zaciekawiały. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że piosenki z „Kilku Wyjść” są tak przesłodzone, że aż niestrawne. Już nie tyle tekstowo, co muzycznie wszystko zostało złagodzone. Jednym słowem muzyka dostosowała się do poziomu słów. Promujący „Stronę C” singiel „Twój Czas” jest moim zdaniem najgorszym utworem z płyty, dodatkowo proponującym utarte, schematyczne przesłanie, przypominające tekstową propozycję eM właśnie czy większość opisów Negatywu, co na tle prezentowanej przez Korbowód muzyki wypada blado. Ja wiem, że Polska to kraj, w którym żyć faktycznie niełatwo, że trzeba być sobą, marzyć i szukać nowych szans, nie dawać za wygraną itp., ale żeby po raz kolejny mówić o tym w taki sam sposób, używając tych samych trywialnych przykładów? Że też wykonawcom się to jeszcze nie znudziło, doprawdy nie rozumiem. Nie wymagam zbliżania się do poziomu Janerki, Kaźmierczaka czy Adama Nowaka, ale błagam – nie po raz kolejny tak pretensjonalnie. Może jednak powód promowania płyty takimi „perełkami” leży głębiej, może radiowe reguły w dzisiejszych realiach masowego polskiego podwórka wymagają dostosowania do odpowiedniego gustu. Ale to już temat na zupełnie inną rozprawkę.
Na szczęście muzycznie Korbowód ma do zaproponowania o wiele więcej niż większość gitarowych zespołów będących u nas ostatnio na topie, i za to brawa dla twórców. Wprawdzie nie porwali się na karkołomne przedsięwzięcie rozwinięcia psychodelicznych motywów z poprzednich płyt, w zamian jednak wyważyli proporcje, nagrywając płytę bliższą gitarowemu mainstreamowi. Nie poszli na totalny kompromis, zachowując szczyptę swojego korzennego elektyzmu, który – mam nadzieję – będzie stanowił jeszcze kiedyś ich główną siłę i znak rozpoznawalny.