Iron & Wine
Our Endless Numbered Days
[Sub Pop; 19 kwietnia 2004]
Ubiegły rok był dla słuchaczy lubujących się w nowoczesnym, folkowym alt-country wyśmienity. Pojawiający się wciąż nowi twórcy oraz mnóstwo wydawanych przez nich naprawdę dobrych płyt – to był doskonały czas dla fanów mruczanek i gitar akustycznych. Jeśli ktoś jakimś cudem pominął całkowicie to zjawisko, a należy do fanów Wilco, Lambchop czy Nicka Drake’a, najlepszym sposobem na nadrobienie zaległości będzie posłuchanie ubiegłorocznej składanki „Golden Apples Of The Sun”, na której, oprócz artystów od kilku lat zabawiających się freakfolkiem, można usłyszeć wszystkie ważne alt-country’owe debiuty A.D. 2004. Swoje piosenki zamieścili na niej m.in.: Cocorosie, Vetiver i Espers, a całość wziął na barki niezrównany (a przy okazji niezrównoważony) Devendra Banhart. Wśród młodych i nieco starszych wykonawców na składance zaprezentował się również songwriter, kryjący się pod pseudonimem Iron and Wine.
Sam Beam, bo tak w rzeczywistości nazywa się artysta, to sympatycznie wyglądający brodacz rodem z Columbii. Zanim wydał „Our Endless Numbered Days”, zadebiutował albumem “The Creek Drank The Cradle”, a jego piosenki zostały umieszczone m.in. na soundtracku do zeszłorocznego filmu „Powrót Do Garden State”. Podczas kiedy większość artystów wspomnianej ekipy ze składanki Banharta to osobowości przede wszystkim wyraziste (sam Banhart, Joanna Newsom) lub intrygujące i enigmatyczne (Vetiver, Espers), Beam wybiera inną, bardziej tradycyjną drogę dotarcia do słuchacza. Buduje piosenki z gitarowych (akustyk, akustyk!) motywów i swojego drżąco-szepczącego głosu. Żongluje nastrojowością i tempem, cały czas jednak pozostając w konwencji lo-fi – nie ma tu szaleństwa i obłędu, jest czysty songwriting a’la Elliott Smith. Wokalnie wspiera Sama jego siostra Sarah. Razem tworzą skromne, ukradkowe i nieco ulotne harmonie - kolejne piosenki niemal płyną, całość jest subtelna i miła dla ucha.
Zdecydowanie najlepszą piosenką na płycie jest „Cinder and Smoke”. Gitarowa melodia od pierwszych sekund buduje nastrój, następnie wkracza Sam ze swoim Give me your hand/ the dog in the garden row is covered in mud/and dragging your mother’s clothes, a w miejsce refrenu rodzeństwo cichutko nuci rzewną melodię. Jakością od niej nie odbiega również opener, „On Your Wings” – tu w tle mamy rozmowę dwóch gitar, z których pierwsza bije monotonną melodię, a druga, rzępoląc, kończy zwrotki piekielnie dobrym motywem. Pod koniec utworu role się odwracają, utwór przyspiesza i wkracza ostateczny gwóźdź programu - perkusja. Świetnie prezentują się również dwa ostatnie utwory – nieco sentymentalne „Sodom, South Georgia” i pogodne „Passing Afternoon”.
Powtarzające się akustyczne pętle chwilami mogą wydać się monotonne, ale ich dyskretny, prostolinijny urok przeważa nad dłużyznami. Album jest spójny i przemyślany, nie wgniata w fotel geniuszem rozwiązań, nie podrywa do tańca, a raczej sączy się powoli i miarowo. Zostawia naprawdę dobre wrażenie. Beam śpiewa jakby siedział obok słuchacza, w słomianym fotelu i opowiadał popołudniowe, gitarowe bajki. I chociaż brakuje mu tej nachalnej, skrzeczącej barwy Joanny Newsom albo anielskiego głosu sióstr z Cocorosie, to jego muzyka stanowi obowiązkową pozycję dla zakochanych w folku i country nadwrażliwców.