Ocena: 6

Variete

Nowy Materiał

Okładka Variete - Nowy Materiał

[Pomaton EMI; 12 marca 2005]

Prawie dziesięć lat przyszło nam czekać na całkiem nowe wydawnictwo polskiego Joy Division, jak wielu o nich mówiło. Typowy, acz nader niecodzienny przykład nowofalowej, a uściślając zimnofalowej estetyki, która zdobywała popularność wśród specyficznej, wybranej, cierpiętniczej i zarazem inteligentnej publiczności. Publiczności dorastającej w ciężkich, charakterystycznych czasach, których klimat sprzyjał powstawaniu swoistych przyczółków solidarności i zrozumienia. Jeden z takich rejonów penetrowali muzycy Variete, którymi dowodził Grzegorz Kaźmierczak, bodaj najbardziej niedoceniony i nieznany polski tekściarz. Obdarzony wielką charyzmą i ukazujący surową, niedostępną poetyckość, pozostawał w cieniu, roztaczając wokół grupy tajemniczą aurę legendy. Ten tekstowy, ascetyczny liryzm szedł w parze z zimną, oszczędną muzyką, z jednej strony wyrastającą z prostoty punk-rocka, z drugiej jednak w swoisty sposób poszukującą. W podobnym stylu rodził się ongiś kult "Nowej Aleksandrii" Siekiery czy pierwszych płyt Ayi RL.

Kluczowym elementem, który wpłynął na śladową popularność zespołu był...zwykły pech. A to w 1986 podczas kręcenia koncertu w Jarocinie przez telewizję BBC ktoś niedostatecznie oświetlił scenę, w efekcie czego pominięto występ właśnie Variete, a to ktoś ukradł taśmę z pierwotnym materiałem gotowym do wydania debiutanckiej płyty, a to nie wyemitowano specjalnie nagranych dla radia singli zespołu. Wszystko to nie wpływało pozytywnie na morale muzyków, a mobilizacji w całym tym zamieszaniu starczyło grupie na nagranie ledwo czterech płyt, z których nie wyłowimy jednej, wyraźnej perełki. Na każdej znajdziemy jednak odpowiednio doprawione smaczki, które w ujęciu globalnym pokazują, jak w tym zachowawczym na dobrą sprawę graniu pokazać różnorodność kompozycyjną.

I tak wydany w 1993 debiut flirtował ciągle z estetyką post-punkową początku lat 80-tych, jednak w ogromnym kotle nowego kapitalistycznego zachłyśnięcia się wolnością, gdzie Varius Manx konkurował z De Mono, stanowił paradoksalny powiew depresyjnej świeżości. Kolejnym wyzwaniem była płyta live "Koncert Teatru Stu", gdzie zespół wykorzystał wschodzącą wówczas gwiazdę polskiego jazzu, saksofonistę Mikołaja Trzaskę, podporę niemniej legendarnej formacji Miłość, wprowadzającego do muzyki Variete szarpane momenty improwizacji. Jeśli jednak udział w nagraniu pierwszej płyty trębacza Andrzeja Przybielskiego charakteryzował się uzupełnianiem całości, tak Trzaska na drugiej płycie okazał się w pewnych momentach przywódcą stada, co w efekcie dało obraz Variete jako grupy flirtującej z jazzem. Ten najbardziej płodny okres działalności formacji kończy się wraz z rokiem 1996, kiedy to muzycy wrócili do korzeni, dodając do swojej muzyki szczyptę rockowej zadziorności, i nagrywając materiał najbardziej tradycyjny, gitarowy.

I nagle, po dziewięciu latach, pojawiają się z nowym materiałem (płyta z 2002 roku to stare utwory, które miały trafić na faktyczny debiut w 1986). Wprawdzie nagrania miały miejsce już w czerwcu 2003 roku, ale to nie zmienia faktu, że album wychodzi dopiero teraz. A wychodzi w czasie szczególnym, bo nacechowanym niesamowitą ilością nowinek, które nie zawsze wpływają pozytywnie na całość. Niemałym snobizmem staje się dążenie do coraz większej różnorodności, która świadczyć ma o artyźmie, wielkich ambicjach, nowatorstwie. Pojęcie to powoli staje się pretensjonalne i zatraca w tyglu przeróżnych definicji i uogólnień, kreując sztukę dla sztuki. Niestety - na fali ogólnego lansu - brak również (nie dla wszystkich rzecz jasna) szacunku i zrozumienia wobec tradycji, wartości rzeczy przeszłych. I tu słowa uznania należą się zespołowi za próbę miarodajnego umieszczenia niemodnej stylistyki w ramach nowoczesności. Zaznaczę, że jest to próba udana. Romans zimnej estetyki z klubowymi brzmieniami? Z mikroudziałem nu-jazzowych wstawek, syntezatorowych dodatków i pogłosów, a nawet skreczy? A czemu by nie. Fakt nagrania części płyty w słynnej siedzibie yassowców, bydgoskim klubie Mózg, wydaje się sprzyjać nowym rozwiązaniom. Właściwie tradycyjne pozostały tu dwie rzeczy: linia gitary basowej, wciąż kojarzona z tradycyjnym brzmieniem Variete, i teksty Kaźmierczaka - suche, lapidarne, zawoalowane. Nawiązujące do estetyki haiku, trafiają do wyobraźni być może trudniej i nie tak prostolinijnie jak zwykły tekst, ale za to pewnie głębiej, poszerzając pole interpretacyjne. Całość pachnie świetnie zdefiniowanym minimalizmem, tradycja miesza się z nowym w bardzo ułożony, subtelny sposób. Dawna szorstkość stylu, kojarzona chociażby z "Pornography" The Cure, zniknęła bezpowrotnie. Variete wypracowało tutaj szczególny rodzaj ascetycznego transu (ech, znów ten bas), ocieplili swoje korzenne brzmienie, wykorzystując nowinki techniczne stworzyli senny, psychodeliczny krajobraz, generalnie jednak pozostając niedostępnymi. Niedostępność przewrotna, bo cholernie wciąga. I tylko szkoda, że na ledwo ponad trzydzieści minut. Po takim okresie milczenia, chcielibyśmy więcej. Ale jest, co jest, i przyjmijmy to z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Tomasz Łuczak (14 kwietnia 2005)

Oceny

Tomasz Łuczak: 6/10
Średnia z 4 ocen: 7,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także