
The House Of Love
Days Run Away

[Art And Industry; 28 lutego 2005]
Magazyn X, kwiecień 1995
Nagrany po roku przerwy, piąty w dyskografii istniejącego od dekady The House Of Love album przesuwa grupę dowodzoną przez Guya Chadwicka do jeszcze głębszego cienia. Stoimy dziś w obliczu wyjątkowo agresywnej ekspansji rockowej młodzieży. Tymczasem doświadczeni londyńczycy nie posiadają obecnie ani megaprzeboju na miarę „Shine On” czy „I Don’t Know Why I Love You”, ani brzmienia pozwalającego podpiąć im się pod któryś z popularnych nurtów. Melodycznie, muzycznie i mentalnie ci niepoprawni romantycy nadal tkwią w latach osiemdziesiątych, a słuchając nowej płyty trudno uwierzyć, że w 1988 roku byli najbardziej obiecującym młodym zespołem na Wyspach.
„Days Run Away” nie jest jednak słabą płytą. To po prostu jeszcze jedna kolekcja skromnych, nie do końca przekonanych o swojej wyjątkowości, trochę nieśmiałych piosenek. House Of Love nie próbują już odtwarzać kopa Jesus & Mary Chain, pisać hitowych, konkurujących z James refrenów czy popisywać się motoryką a’la Echo & The Bunnymen. Zostało im jedynie zamiłowanie do college-rockowej, smithsowskiej melodii i trzeba przyznać, że egzekwują je z pełną konsekwencją. Za grubą warstwą brzmieniowego kurzu, chórków z lat sześćdziesiątych czy pobrzękującej z dawną manierą gitary Terry’ego Bickersa, kryją się niezaprzeczalny urok i popowa klasa, a tak udane piosenki jak „Gotta Be That Way” czy „Days Run Away” powinny przekonać wszystkich wątpiących w sens dalszego istnienia The House Of Love. (7/10)
Magazyn X, kwiecień 2005
Nagrany po jedenastu latach przerwy, piąty w dyskografii reaktywowanego po dekadzie The House Of Love album nie wyprowadza grupy dowodzonej przez Guya Chadwicka z głębokiego cienia. Stoimy dziś w obliczu wyjątkowo agresywnej ekspansji rockowej młodzieży. Tymczasem doświadczeni londyńczycy nie posiadają obecnie ani megaprzeboju na miarę „Shine On” czy „I Don’t Know Why I Love You”, ani brzmienia pozwalającego podpiąć im się pod któryś z popularnych nurtów. Melodycznie, muzycznie i mentalnie ci niepoprawni romantycy nadal tkwią w latach osiemdziesiątych, a słuchając nowej płyty trudno uwierzyć, że w 1988 roku byli najbardziej obiecującym młodym zespołem na Wyspach.
„Days Run Away” nie jest jednak słabą płytą. To po prostu jeszcze jedna kolekcja skromnych, nie do końca przekonanych o swojej wyjątkowości, trochę nieśmiałych piosenek. House Of Love nie próbują już odtwarzać kopa Jesus & Mary Chain, pisać hitowych, konkurujących z James refrenów czy popisywać się motoryką a’la Echo & The Bunnymen. Zostało im jedynie zamiłowanie do college-rockowej, smithsowskiej melodii i trzeba przyznać, że egzekwują je z pełną konsekwencją. Za grubą warstwą brzmieniowego kurzu, chórków z lat sześćdziesiątych czy pobrzękującej z dawną manierą gitary Terry’ego Bickersa, kryją się niezaprzeczalny urok i popowa klasa, a tak udane piosenki jak „Kinda Love” czy „Money And Time” powinny przekonać wszystkich wątpiących w sens dalszego istnienia The House Of Love. (7/10)