Jimmy Eat World
Futures
[Interscope; 19 października 2004]
Nowa płyta zespołu Jimmy Eat World kojarzy mi się z kolorowymi pismami dla kobiet. Z tym, jak redaktorki takich pism wyobrażają sobie mężczyzn pracujących fizycznie: dwudziestokilkuletni, dobrze zbudowani modele w ciuchach stylizowanych na robocze uniformy, kokieteryjnie umazani na policzkach smarem, dzierżący nowiutkie narzędzia prosto z Obi, szczerzący równe ząbki do fotografa. Jimmy Eat World brzmi dziś jak zespół z MTV zmontowany specjalnie na potrzeby nastolatek słuchających rocka, bo rock właśnie wrócił do łask i znowu jest modny. To frustrujące, kiedy nie najgorsze kapele pozwalają tak sobą manipulować fachowcom z działu sprzedaży dużych wytwórni. Stają się towarem kupowanym dzięki atrakcyjnemu opakowaniu.
Przykra sprawa, ale kiedy słucham "Futures", nie odrywam palca od przycisku "przeskocz dalej". Płyta jest mdła, nudna, gładka, popeliniarska... Nie da się jej słuchać bez uczucia rozdrażnienia. Wypełniają ją pseudoemocjonalne balladki grane z modnym ostatnio "progresywnym" zacięciem. Jednak taki Incubus to przy Jimmym naprawdę twórcza załoga. Egzaltacja JEW sięgnęła szczytu, ściągając band na samo dno rozpaczliwego przymilania się masowej publiczności. Całkowity brak kręgosłupa (inni nazwaliby to brakiem jaj) to żenująca cecha charakterystyczna postawy zespołu. Niedobrze mi się robi, gdy słyszę już pierwsze dźwięki "Work" - balladowe gitary, które potem obowiązkowo "dają czadu", pretensjonalny do bólu śpiew Jima Adkinsa, banalny refren. Obiecujący tytuł "Kill" przynosi jeszcze gorsze wypociny w stylu kilkunastu promowanych przez duże wytwórnie zespołów, których nazw nie chce mi się nawet pamiętać. Włączcie MTV lub Vivę w porze największej oglądalności. To właśnie ten nurt. Brnijmy dalej. "The World You Love" - kolejny "przebój" zbudowany na zasadzie łagodne zwrotki-czadowe refreny. I co? Czy kogoś to jeszcze rusza? "Drugs Or Me". Może teraz? Gdzie tam! Choć w tle słyszymy sprzężenia i brumy, to zostały one tak wyciszone, żeby broń Boże nie uszkodzić delikatnych uszu masowego odbiorcy. I refren - oczywiście śliczny. Ta męczarnia trwa ponad sześć minut. Litości! "Polaris". Skąd znamy te zagrywki gitary? Czyż to nie brzmi jak zrzynka z At The Drive-In? Eskalacja tandety następuje w pompatycznym orkiestrowym "23". Ten numer aż cuchnie sztucznością i komercją. Idealny singiel.
Nie jest dobrze, pomyślicie po przeczytaniu powyższego akapitu. A mogło być zupełnie inaczej. Bo przecież taki "Just Tonight" brzmi kapitalnie. Ma nośny motyw przewodni, dobrą motorykę, wpadający w ucho refren - wymarzony początek przyzwoicie grającego zespołu. Bo prawie dorównuje mu "Pain", z chóralnymi zaśpiewami i trzaskającymi jak z bicza rytmicznymi samplami. I całkiem intrygującą solówką. Do tego dorzućmy już słabsze, ale jeszcze trzymające jako taki poziom "Nothingwrong" (znowu fajne chórki) i "Shame" (wreszcie bez tej natrętnej melodyjności) - i mamy kilka jaśniejszych punktów w tym ciemnym tunelu. Ale to za mało, by uratować kiepską, bardzo kiepską całość.
"Futures" to typowy rockowy mainstream. Nie ma tu miejsca na poszukiwania, na zabawę brzmieniem, na odważne pomysły. Nie zaatakuje nas żaden niepokorny dźwięk. Oszlifowane do gładkości kompozycje brzmią tak, jakby stworzył je program komputerowy sumujący preferencje publiczności popularnych stacji radiowych i telewizyjnych. Szkoda czasu.