Bright Eyes
Digital Ash In A Digital Urn
[Saddle Creek; 25 stycznia 2005]
Radość, ekscytacja i... zaskoczenie. Radość gdyż dowiedziałem się, że w końcu po trzech latach oczekiwania pojawi się następca „Lifted...”. Ekscytacja, albowiem jestem jednym z tych, których rozczula już sam tembr głosu Conora Obersta. Zaskoczenie, ponieważ okazało się, że będzie to podwójne wydawnictwo. Ktoś zapyta: „Co w tym dziwnego? Przecież były i „White Album”, i „The Wall”, i „Mellon Collie”, i „Being There”, by poprzestać na tych kilku ważniejszych”. Jednak w tym przypadku jest inaczej. Oberst postanowił pójść śladem Guns N’ Roses i wydać oddzielnie oba albumy. Stąd też jeszcze w ubiegłym roku pojawiły się tego samego dnia dwa single, każdy zwiastujący jeden z krążków. I tutaj kolejne zaskoczenie, a może bardziej szok. „Lua” wspięła się na sam szczyt zestawienia Billboardu. Tuż za nią uplasował się „Take It Easy”, pozostawiając w tyle song „niejakiego” Nelly’ego. Wracając do pełnowymiarowych albumów, zgodnie z zapowiedziami Obersta, jedna z płyt ma charakter bardziej tradycyjny i nie zawiera czegoś, czego wcześniej nie było w muzyce Bright Eyes. Na drugiej natomiast muzyk postawił na eksperyment. Poniższe słowa dotyczyć będą właśnie tego bardziej progresywnego dzieła.
Już sam tytuł płyty mógł wskazywać, że zapowiedzi tego, że idzie nowe, są jak najbardziej prawdziwe. „Digital Ash In A Digital Urn”. Cyfrowy popiół w cyfrowej urnie i jednoczesny romans Conora z elektroniką. Muzyczny flirt, który temu 24-latkowi z Omahy udał się w każdym aspekcie. Pojawiły się loopy, pojawiły beaty, pojawiły się dźwięki syntezatorów. Pojawił się również gość. Nick Zinner z zespołu Yeah Yeah Yeahs. Tak, ten od Karen O. Ale nie bójcie się zarówno gościa, jak i zmian. Po pierwsze Nick występował z Bright Eyes, nie wpływając na rewolucyjną zmianę twórczości zespołu, podczas ich ostatniej trasy i aż zaskakujące było, gdy okazało się, że pojawi się tylko w pięciu utworach, wchodzących akurat w skład „Digital...”. Po drugie ten flirt z elektronicznymi brzmieniami nie oznacza, że Conor i wspomagający go muzycy stali się nowym Prodigy. Nic z tych rzeczy. Ta muzyka ma nadal piętno Bright Eyes. Oberst wciąż śpiewa rozedrganym głosem, a formalne eksperymenty stanowią tu raczej tło niż wysuwają się na pierwszy plan. Sporo tu delikatności przywołującej na myśl „XO” Elliotta Smitha. Wspomniane elektroniczne „doświadczenia” kojarzą się po części z Radiohead. Jednak bardziej z tym z okresu „OK Computer” aniżeli „Kid A”.
„Time Code”, który rozpoczyna płytę, pomijając jego śpiewaną część, jak żywo przypomina openera „The Dark Side Of The Moon”. Kroki, głosy i to tykanie zegara niczym w „Speak To Me”.
Drink liquid clocks till I see God
Crystal display, can't turn it off
Rozlegający się dźwięk budzika wskazuje, że był to tylko zły sen. Jednak realne życie to również nie sielanka. I o tym w głównej mierze opowiadają teksty Obersta. Jest więc o zagubieniu młodych ludzi we współczesnym świecie, o wyścigu szczurów, o zagrożeniu jakie niosą ze sobą nowe technologie, o miłości, która czasem się kończy, pozostawiając ból, innym razem pustkę. O tym wszystkim śpiewa Conor, przemieniając kolejne frazy w piękne liryki. Czysta poezja.
Winter came to Omaha
It left us looking like a bride
A million perfect snowflakes now
Do tego jego głos, który sprawia, że te wszystkie opowieści nabierają jeszcze bardziej gorzkiego posmaku. Można się zastanawiać czy to nie przypadkiem głos rzecznika nowej generacji, która dopiero się rodzi. Kto wie. Myślę jednak, że samego Obersta mało to obchodzi. To jeden z tych artystów, którzy ogarnięci są manią tworzenia. Tych dla, których muzyka jest najważniejsza. Właśnie. Muzyka. „Zbyt dużo myślisz o sobie i rujnujesz tych którzy Cię kochają”. Kolejne smutne słowa wyśpiewywane przez artystę, a do tego płynąca melodia. Bardziej kojąca niż wzywająca do pójścia na barykady. Takie jest „Gold Mine Gutted”, takie jest również „Arc Of Time” („opiekujesz się swoją miłością jak zraniona gołębicą, w przykrytej nocą klatce”). Znakomicie wypada nieco mroczne „Down A Rabbit Hole”, gdzie w drugiej części pojawia się orkiestrowy motyw, który konkuruje z odhumanizowanym elektronicznym dźwiękiem, do tego dochodzi jeszcze żeńska wokaliza (Maria Taylor z Azure Ray). A dalej rozbujane, singlowe „Take It Easy (Love Nothing)”. “I Believe In Symmetry” z muzycznym cytatem, pewnie zupełnie nieświadomym, z „99 Luftballons”. Przejmujące, momentami walczykowate, przepiękne „Devil In The Details” z tym cudownym akompaniamentem harfy. I mógłbym tak wymieniać po kolei każdy utwór, każdy z osobna analizując i wychwalając, bo to płyta pozbawiona dźwiękowych nieporozumień. Ale nie będę psuł Wam zabawy odkrywania tego krążka. Wspomnę jeszcze tylko o kończącym album, wzruszającym „Easy/Lucky/Free”.
Looking for faces in the clouds
I got some friends I barely see
But we're all planning to meet
We'll lay in bags as dead as leaves
All together for eternity...
„Digital Ash In A Digital Urn” to kolejna udana artystyczna wypowiedź Conora Obersta. To kolejny krok naprzód. To płyta, która bez dwóch zdań powinna konkurować o miano najlepszej, jeżeli chodzi o rozpoczynający się dopiero co rok. Zwłaszcza w momencie, gdy ciężko spodziewać się nowych wydawnictw Blur i Radiohead. I jeżeli ktoś nie wie jeszcze kim jest lider Bright Eyes, powinien jak najszybciej uzbroić się w tę wiedzę. Dlaczego? Gdyż występujący jeszcze nie tak dawno na jednej scenie z Michaelem Stipe'em i Bruce'em Springsteenem 24-latek przejął właśnie od nich pałeczkę, stając się niekwestionowanym pieśniarzem numer jeden po tamtej stronie Atlantyku. Płyta roku w styczniu? Całkiem możliwe.