Bright Eyes
I'm Wide Awake, It's Morning
[Saddle Creek; 25 stycznia 2005]
Podobno muzyka umarła. Więcej, nie żyje już od jakiejś dekady. Nie ma już w niej wizjonerów, osób decydujących o kierunku jej ewolucji, jest tylko banda odgrzewajacych starą zupę wyrobników. Brakuje muzycznych osobowości, ludzi wiążących ze swoją twórczością coś więcej niż jedynie pomysł na życie. Nie ma pokoleniowego wieszcza. Choć jest to kategoria mocno subiektywna, świat wydaje się czekać na następcę Cobaina czy Buckleya. A ich jak nie widzi, tak nie słyszy. Być może nawet pogodził się z tym, że dekada 00’s będzie najbardziej jałową z dotychczasowych. A jednak. Oto on. Conor Oberst, proszę państwa.
Powiem to na głos. Conor Oberst jest geniuszem. Nie, nie twórcą wybitnym, ani znakomitym, po prostu geniuszem. On nie tworzy muzyki, on jest muzyką. On nie nagrywa płyt, nie komponuje w sposób powszechnie przyjęty, on rozdaje nam siebie w wersji cyfrowej. W odróżnieniu od współczesnych mu zespołów z modnych miast Ameryki nie śpiewa o dupie Maryni (Jenny? Stelli?), on nam opowiada historie. Bright Eyes to nie efemeryczny, nowoczesny kolektyw muzyczny w stylu kanadyjskim, to młody chłopak, jego frustracje i gitara. To traumatyczny świat młodzieńczych przeżyć, doznań tak prawdziwych, że niżej podpisany autor tego tekstu nie może ich słuchać, gdyż zakłócają jego normalny tryb funkcjonowania. Choć Oberst nigdy nie stworzył albumu doskonałego, zarówno „Fevers And Mirrors”, jak i „Lifted, Keep Your Head.... „ przeżywa się całym żołądkiem. Przepiękne, choć niesłychanie bolesne. Fascynujące, choć powodujące nudności. Czarujące, choć zarażające cierpieniem.
„I’m Wide Awake, It’s Morning” to akustyczny bliźniak wydanego tego samego dnia, bardziej poszukującego „Digital Ash In A Digital Urn”. Nie przynosi on zbytnio zmian w muzycznym wizerunku Bright Eyes. To w dalszym ciągu bardzo amerykańskie, południowe, czerpiące z country granie. Oberst nie sili się tu na poszerzanie znajomego sobie instrumentarium, niekiedy prowadzi całą kompozycję jedynie na akustyku („Lua”). Dźwięki sączą się niezwykle leniwie, właściwie tylko motoryczny „Another Travellin’ Song” wyrywa słuchacza z uśpienia. Koniec płyty to subtelny flirt z orkiestrą. „Poison Oak” ze swoimi monumentalnymi mini-eksplozjami brzmi jak Pulp w 1997. Przepiękny „Road To Joy” nakręcany dramatycznym drżeniem głosu Obersta wybucha epickim, orkiestrowym zmęczeniem, a’la końcówka „Amnesiaca” Radiohead. I wychodzi mu to lepiej niż zespołowi z Oxfordu. Oczywiście, można Bright Eyes zarzucić brak muzycznej oryginalności, przykuwających ucho motywów, lecz nie tędy prowadzi droga to zrozumienia płyty.
Ach ten głos. Ach te teksty. Otwierający album „At The Bottom Of Everything” ze swoim tradycyjnie już recytowanym wstępem, przenosi nas na pokład spadającego z wysokości 30 tysięcy stóp samolotu. Oberst szczegółowo zadbał o opis katastrofy, z niesłychanie oddającym sytuację: And she looks at the man and... she says: where are we going?... and... he looks at her and… he says: we’re going to a party… it’s a birthday party... it’s your birthday party, happy birthday darling, we love you very very very very very very very much…. . Nie chodzi jednak o to co mówi, lecz jak to robi. Jeżeli wasz ulubiony wokalista potrafi w imponujący sposób przekazać całą paletę emocji: smutku, żalu, czy radości, jeżeli potrafi w każdej z pięciu dostępnych dla siebie skal płynnie przejść z wrzasku do szeptu to w dziewięciu przypadkach na dziesięć jest lepszy od Obersta. Technicznie. Nikt jednak nie ma takiej zdolności plastycznego malowania tekstów, ich quasi-rzeczywistej wizualizacji. Rozumiecie? Umysł Obersta pisze scenariusze, jego głos je reżyseruje. My oglądamy słuchając.
Możecie pomyśleć, że „I’m Wide Awake, It’s Morning” przegrywa ze swoim efekciarskim bratem. Nic bardziej mylnego. To właśnie tutaj znalazł się taki utwór jak „Landlocked Blues”. Gitara akustyczna i dwa głosy. Oberst i dwa razy od niego starsza Emmylou Harris. Najpiękniejszy duet od czasów morderczych ballad Nicka Cave’a. Tu powinienem przestać pisać. Nie potrafię ogarnąć wejścia trąbki w czwartej minucie. Nie jestem w stanie wyjaśnić, w jaki sposób tak prosta kompozycja funkcjonuje u mnie jako dzieło sztuki. Nie umiem rozbierać na czynniki pierwsze kolejnych utworów Obersta. Nie ocenię obiektywnie tej płyty. Nie jestem nawet w stanie w logiczny sposób dokończyć recenzji. Oberst, wszystko przez Ciebie...