Ocena: 6

Juliana Hatfield

In Exile Deo

Okładka Juliana Hatfield - In Exile Deo

[Zoe Records; 18 maja 2004]

Z przyjemnością pozgrywałbym w poniższej recenzji wielkiego szefa i przyjął pozę znawcy w sprawach dokonań macierzystej grupy Juliany Hatfield, bostońskiego tria Blake Babies. Niestety, nie pozwala mi na to wrodzona uczciwość. Twórczość średnio popularnego i zapomnianego amerykańskiego zespołu z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mam opanowaną jedynie na poziomie Greatest Hits. Z jednej strony fenomenalny, słoneczny przebój "Out There" z 1990 roku, od kilkunastu miesięcy niczym bumerang powraca by na kilka kolejnych dni usadowić się na czele mojej playlisty. Z drugiej, to by było u mnie na tyle jeśli chodzi o klęczki i tym podobne przy Blake Babies. Czyli zespół sympatyczny, ale trudna do ukrycia warstwa kurzu, jaką pokryły się ich płyty raczej zrozumiała. Artystka Hatfield w późniejszych latach samodzielnie budowała swą pozycję na amerykańskiej scenie niezależnej, wydając regularnie pozytywnie odbierane albumy. Dobra wiadomość: nic się w tej sprawie nie zmieniło.

Przepadam za płytami szczerymi, nie nagrywanymi pod publiczkę, oczekiwania magazynów muzycznych, listy sprzedaży, a z potrzeby wyrażenia siebie. "In Exile Deo" to właśnie taka muzyka z duszą. Juliana Hatfield pomimo upływu lat wciąż dysponuje niewinnym, niemal dziewczęcym głosem. Natomiast jej songwritingowi daleko od efekciarstwa i tanich chwytów stosowanych przez nastoletnie gwiazdki. To dojrzałe, zarazem wciąż "młode" kompozycje. Ujęła mnie Hatfield, mówiąc w jednym z wywiadów: nie pracuję z technicznymi wirtuozami, a z muzykami, którymi podobnie jak mną kierują emocje. Rozumiemy się, pani Juliano. Dogadujemy się doskonale dzięki takiej postawie. I takim momentom, jak choćby śliczny cover Dot Allison, lo-fi kołysanka "Tomorrow Never Comes" (dodatkowy urok folkowych smyków), zagrany na 3/4, opatrzony chwytliwym refrenem "Singing In The Shower" czy closer "My Enemy", z hammondami, od połowy jazgotliwymi gitarami i szczerym wyznaniem Juliany (I still love my enemy), sprawdzający wszystkie rejony, w jakie tylko może dotrzeć balladowa kompozycja.

Rockowe oblicze Hatfield to solidność. Może minimalnie schematyczna, ale zależy jak na to spojrzeć. Niby tak często jest to riff + niepozorna zwrotka + lekko krzykliwy refren z chórkami. Z drugiej strony jednak, riff (w ogóle praca gitarzystów i klawiszowców odpowiedzialnych za ten element, między innymi) jest obowiązkowo wyrazisty, a melodie nienapastliwe, z gatunku nieśmiało dobierających się. Potrzeba kilku przesłuchań, żeby spostrzec pewne rzeczy. Otwierający album, najszybszy w zestawie, zadziorny "Get In Line" jest zdecydowanie naturalnym kandydatem na singla. Przypominający o plażowych ciągotach Blake Babies "Sunshine" to jedna z tych piosenek, które puszcza się w amerykańskich serialach portetując sceny z życia college'owej młodzieży. Na przeciwległym biegunie są pozostające w cieniu "Jamie's In Town" czy "Dirty Dog", jednak nawet one nie ujmują nic z równego poziomu płyty.

"In Exile Deo" nie narobiło żadnego zamieszania, ale to przecież od lat rola innych płyt i artystów, nie Juliany Hatfield. Ona jest od wydawania krążków, do których wraca się raz na kilka tygodni, poszukując wieczorem inteligentnych, ciepłych, dobrze napisanych piosenek. Szacunek dla słuchacza, dobrze wykonana praca, uczciwość - doceńmy to.

Kuba Ambrożewski (20 grudnia 2004)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 4 ocen: 5,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także