The Prodigy
Always Outnumbered, Never Outgunned
[Maverick/XL; 14 września 2004]
Wstępu nie będzie, ponieważ The Prodigy nie trzeba nikomu przedstawiać. Niejeden z nas z przyjemnością wspomina czasy, gdy można było sobie ochoczo poskakać do Breathe czy Poison. Okazywało się, że „techno” może być całkiem fajną rzeczą i niekoniecznie trzeba przy nim z nudów zdychać, jak mawiał „Syn Edwarda”. Ale od tych dni minął szmat czasu i wiele rzeczy się zmieniło.
W 2004 roku Liam Howlett wraca z nowym materiałem. Tylko Howlett, ponieważ na “Always Outnumbered...” nie udziela się już wesoły duet Keith Flint - Maxim. Mimo tego, że wkład tych panów w dokonania zespołu ograniczał się do wydawania z siebie różnych głupawych dźwięków i skakania po scenie, ich brak jest tutaj wyraźnie odczuwalny. Jakby uleciało coś z klimatu starego Prodigy, a cała masa gości (m. in. Liam Gallagher, Juliette Lewis i tradycyjnie Kool Keith) nie daje rady wypełnić tej luki. Jednak wokale to nie wszystko, przejdźmy więc do warstwy muzycznej.
I tutaj niestety wcale nie jest lepiej. Słuchając najnowszego albumu kultowej formacji, przychodzi mi na myśl inny „wielki” comeback – „St. Anger” Metalliki. W obu przypadkach artyści biorą na warsztat motyw, który nawet jeżeli wydaje się interesujący, jest zabijany przez ciągłe powtarzanie go w kółko, do znudzenia. Tak więc z jednego pomysłu, wystarczającego na przyzwoity dwuminutowy kawałek, Howlett robi utwór trwający minut cztery i pół, co powoduje że album jako całość wydaje się jednostajny i nudny. Otwierający album „Spitfire” to idealne potwierdzenie tej tezy – spokojnie mógłby się skończyć po upływie 3 minut. Liam raz jeden się opamiętał w przypadku najkrótszego na krążku „Medusa’s Path” – utwór ten trwa dokładnie tyle, ile powinien.
Promujący album „Girls” to nic rewelacyjnego, ot całkiem przyzwoite electro, w porównaniu z singlami z dawnych lat wypada jednak dość blado. Bardzo słaby jest za to czwarty „Get Up Get Off”, gdzie w niezwykle denerwujący sposób rapuje Twista. Fani Oasis też raczej nie będą zachwyceni, gdyż udział młodszego Gallaghera w tej produkcji jest bardzo skromny. Właściwie cały „Always Outnumbered...” jest monotonny, nagrany bez pomysłu; sprawia wrażenie jakby Howlett zatrzymał się w tym świetnym dla jego formacji roku 1997, nie dodając nic nowego do starych bigbeatowych patentów. Z drugiej jednak strony nie ma totalnej katastrofy – broni się kilka kawałków, choćby przywołujący dance punk „Action Radar” czy „Phoenix”, będący właściwie coverem „Love Buzz” grupy Shocking Blue. Ogólnie druga część płyty sprawia nieco lepsze wrażenie niż pierwsza.
Niestety, niezła końcówka to za mało i tak jak przekonała się o tym Wisła Kraków w Tbilisi, tak i Prodigy ostatecznie oblewa egzamin. Nie jest to beznadziejny album, ma ciekawe momenty, ale trudno jest wystawić „Always Outnumbered...” pozytywną ocenę; zwłaszcza po buńczucznych wypowiedziach Howletta, który sam określił poprzedni singiel „Baby’s Got A Temper” jako wielkie g...o. Szlachectwo zobowiązuje - od człowieka, który nagrał dwa klasyczne już albumy wymaga się więcej niż od debiutantów. A do tego, co otrzymaliśmy po siedmiu latach poskakać wprawdzie można, ale to już nie to, to nie to...
Komentarze
[17 stycznia 2021]
[2 sierpnia 2015]
[27 lipca 2015]