Ocena: 6

Tymon & Transistors

Wesele

Okładka Tymon & Transistors - Wesele

[BMG/Zic-Zac; 2004]

Prawie dokładnie rok temu, 18 grudnia 2003 roku, w Katowicach odbył się pożegnalny koncert zespołu Kury. Zespołu tyleż legendarnego, co niemal nieznanego. Zawiązały się na początku lat dziewięćdziesiątych, w momencie rozkwitu yassu, nowego nurtu ideowo - muzycznego, powstałego wskutek zanegowania polskiej tradycji jazzowej, która właśnie wtedy zdawała się zjadać własny ogon. Sztandarową grupą tamtego okresu i jednocześnie najlepszą polską formacją jazzową końca XX wieku była Miłość, z liderem w osobie Ryszarda Tymona Tymańskiego - gitarzysty, basisty, wokalisty, kompozytora, człowieka uznawanego za artystycznego odszczepieńca i prowokatora, niszczyciela wszelkich cnót, jednocześnie chyba najbardziej poszukującego i twórczego kreatora muzycznych obszarów. Jeśli więc Miłość zyskała status zespołu kultowego w środowisku jazzu, założone również przez Tymona Kury potencjalnie stanowiły jej strukturalną i stylistyczną przeciwwagę, zyskując miano alternatywnego ulubieńca wśród rockowców. W rzeczywistości jednak były swoistym przykładem syntezy stylów, mieszając, co tylko się da. Gdybym więc miał szukać na polskiej scenie eksperymentalnej awangardy, zespołu nie dającego podstaw do łatwej klasyfikacji i wciąż eksplorujšcego nowe rejony, byłyby to Kury.

W 1998 światło dzienne ujrzała płyta szczególna, największy wygłup polskiej sceny muzycznej, słynny "POLOVIRUS". Chyba jak każda płyta osiągająca w efekcie dużą popularność, tak i ta ma swoją własną, ciekawą historię. Kury były bliskie rozwiązania, pierwsza płyta nie sprzedała się zbyt dobrze, oddźwięk, zarówno we własnym środowisku, jak i w gronie odbiorców, był skromny, muzyka została słabo zapamiętana, więc nadzieje na dalszy rozwój zespołu również duże nie były. Tymański rozważał pomysł nagrania składanki z utworami stworzonych przez siebie kilkunastu grup alternatywnych, w końcu jednak okazało się, że nagromadzenie przy projekcie dużej ilości inspirujących twórców, pozwoliłoby osiągnąć sukces komercyjny, jednocześnie zachowując artystyczną duszę. Taka sytuacja mogła pomóc podnieść się Kurom, postanowiono więc nagrać płytę firmowaną właśnie ich szyldem. Skład stanowiła śmietanka trójmiejskiego undergroundu i równocześnie starzy, dobrzy znajomi. Obok podstawowego składu Kur (Tymon, Piotr Pawlak, Jacek Olter), materiał nagrali m.in.: Olaf Deriglasoff (znany z Homo Twist czy Apteki), Grzegorz Nawrocki (Ego, Kobiety), Jerzy Mazzoll (Arhythmic Perfection), Tomasz Gwinciński (Trytony) czy Larry Okey Ugwu (Biafra). Trzynaście utworów porozrzucanych stylistycznie, zbitych w jedną ideologiczną całość, stanowiącą parodię wszystkiego tego, co przez lata było w Polsce popularne, od rzeczy ambitnych, po zupełny banał. Mamy tu więc jazz, blues, rock, heavy metal, country, balladę poetycką, techno, rap, disco - polo, reggae, song patriotyczny. Wszystko przetworzone w taki sposób, by zgrabnie lawirując między powagą a kiczem, dokonać krytycznej oceny cech społeczeństwa polskiego, jednocześnie dobrze się przy tym bawišc. Siłą "POLOVIRUSA" był jego przekaz, który zaistniał w dwóch wymiarach. Otóż płyta odczytana została na dwa sposoby, tak, by zarówno Kowalski z Koziej Wólki mógł nacieszyć się rytmami przypominającymi mu ukochane Bayerfull czy Milano, jak i Nowak z Warszawy, który - z założenia ambitniejszy - ocenił płytę jako dobry żart, cios w narodowe słabości i ludzkie przywary. Treść była więc odbierana dosłownie, prosto i konkretnie, ale też symbolicznie, metaforycznie, z dystansem. Jedno nie ulega jednak wątpliwości - płytę cechował aż nadto czytelny przewrotny humor, stanowiący punkt wyjścia do dalszych rozważań, a utwory takie jak "Nie Mam Jaj", "Jesienna Deprecha" czy "Szatan" stały się regionalnymi hitami, hymnami śpiewanymi na ogniskach i imprezach. Z czasem (o ironio!) stały się jednak przekleństwem zespołu, ponieważ ludzie błędnie kojarzyli ich głównie z tych właśnie piosenek, i tylko ich domagali się na koncertach. Byleby było łatwo, przyjemnie, melodyjnie, mało wymagająco, a najlepiej jeszcze ordynarnie. A tu potrzebny był dystans, którego fanom zabrakło. Warto jeszcze odnotować, że "POLOVIRUS" otrzymał Fryderyka w kategorii "muzyka alternatywna" i ukształtował (niestety) generalną opinię o grupie.

Któż mógł się spodziewać, że sześć lat później powstanie bliźniaczy projekt, a inspiracje będą aż nadto widoczne. Nie ma już Pawlaka (tutaj zajął się tylko ostateczną obróbką) i Oltera (popełnił samobójstwo), jest natomiast nowa grupa młodych wilków przemieszana ze starą gwardią klasyków rockowych. Z popiołów Kur powstali więc Transistors. Trzon stanowią: wszechobecny Tymański (gitary, wokal), Tomasz Szymborski (bas) i dwaj bracia z mazurskiego Olecka - Marcin i Filip Gałązkowie obsługujący gitary i bębny. Warto na chwilę zatrzymać się przy tym ostatnim, który wyrasta na czołowego polskiego perkusistę, czującego się idealnie w różnych stylistykach. I tak nie obcy mu jazz, punk - rock czy poezja śpiewana. Obraca się swobodnie w wielu obszarach, jest muzykiem kompletnym i nad wyraz dojrzałym. Dodajmy do tego maksymalne zaangażowanie i znakomitą technikę, a o przyszłość nie powinniśmy się martwić. Zresztą, już docenili go Tomek Lipiński i Robert Brylewski, z którymi współtworzy obecnie Brygadę Kryzys. Pozostali muzycy przypominają plejadę gwiazd z "POLOVIRUSA". I tak mamy tu m.in.: Jacka Lachowicza, który zajął się klawiszami i gdzieniegdzie wspomaga Tymona wokalnie, świetnych instrumentalistów z postyassowych Pink Freud - czyli perkusistę Kubę Staruszkiewicza i trębacza Tomka Ziętka, saksofonistów Marcina Kawalca i Przemka Dyakowskiego, a na deser samego Roberta Brylewskiego i Lecha Janerkę. Ciekawostkę wartą odnotowania stanowi także towarzyszka życia Tymona, Sara, prywatnie córka Brylewskiego, udzielająca się wokalnie w jednym utworze.

Czy mamy więc do czynienia z powtórką z rozrywki, czy jest to powrót do utartych schematów i powtarzanie się? Przede wszystkim należy zaznaczyć, że muzyka na płycie powstała na potrzeby filmu Wojciecha Smarzowskiego "Wesele", który jest komedią o dość luźnej konstrukcji, obnażającą słabości i wady współczesnych mieszkańców polskiej prowincji. To obraz niemal "polovirusovy", gdzie fabułą rządzi schemat konwencji rodem z MTV - wątek goni wątek, hipokryzja widoczna jest na każdym kroku, a pretensjonalni bohaterowie budzą litość swoim dwulicowym postępowaniem. Jest szybko, króluje kiczowaty żart, wiejska swojskość i ludzka obłuda. W to wszystko wpisuje się muzyka Tymona, z pospolitymi tekstami bliskimi banału, czasem wręcz żenującymi, powodującymi odruch wymiotny. I tu właśnie ujawnia się spuścizna "POLOVIRUSA": Tymański opisując wiejskie życie ("Wieś Jak Malowanie", "Lubię") w rytmie disco - polo, uwidacznia prostotę egzystencji, ale również i myślenia. Miłość jest zwykłym truizmem ("Mówisz Mi"), najlepiej więc zatańczyć przytulańca do melodii "Białego Misia" (uwaga na Sarę w refrenie), a troski znikną zupełnie. Jeśli chodzi o głębsze zaangażowanie społeczno - polityczne, reprezentantem jest tu świetna, reggae'owa "Ewakuacja Watykanu", z gościnnym udziałem Brylewskiego, a jej ostrze godzi w kler, nawiązując do symbolu świętości, w jaki obrosła bazylika w Licheniu. Element patriotyczny (nawiązanie do "Ideałów Sierpnia" Kur) zawiera krótka impresja "D.O.B." ("Dymać Orła Białego"), pokazująca, w jakim poszanowaniu jest nasze godło i z jaką determinacją powinniśmy bronić naszej tożsamości narodowej. W tym ogromnym tyglu wszystkich symboli jest miejsce na balladę o zazdrości w stylu Niemena ("Widziałem Cię"), pochwałę egzaltacji dbania o grzywkę ("Song o Grzywce" ze świetnym Janerką), miłość internetową ("Wirtualna Miłość" z początkowym riffem ze "Stairway to Heaven"), pociąg do ciała z cellulitisem ("Cellulitis") oraz sadomasochizm ("Ukaraj Mnie"). Żeby jednak nie było aż tak źle, Tymon puszcza do nas oko, serwując "Adama M.", czyli rzecz o Adamie Małyszu jako leku na całe zło, oraz "Głupie piosenki", pokazujące, jak niesamowity dystans artysta ma do siebie i otaczającej go rzeczywistości. Całości dopełnia krótki utwór zainspirowany twórczością Krzysztofa Krawczyka, przechodzący w wygłaszany wstecz monolog Pawła Paulusa Mazura, który pełni na płycie nieciekawą rolę konferansjera, wygłaszającego pomiędzy utworami rzeczy z pozoru śmieszne, w istocie jednak ociekające pretensonalnością i przewrotną żenadą.

Podsumowując, wyszło na to, że wszystko już gdzieś kiedyś słyszeliśmy. Jeżeli płyta Kur była wydarzeniem i przyniosła powiew świeżości, tak muzyka z "Wesela" jest ciekawostką, pozwalającą przypomnieć sławnego bliźniaka. I znów pojawią się tacy, którzy prostolinijnie zaanektują swojskość przekazu, i zaszufladkują Tymańskiego i spółkę jako prześmiewców, w dodatku proponujących banalną formę. Będą i tacy, którzy wyłapią zgrabne, istotne momenty, a całościową quasi-kiczowatą formę potraktują z dystansem. Jakaś dziwna tęsknota kazała liderowi powrócić do starych dobrych czasów, przypomnieć się mniej wymagającym, oczekującym powagi owiniętej w śmieszność. Nie twierdzę, że to błąd, dopóki muzyk nie nagra kolejnych prześmiewczych płyt powielających przaśny schemat, o podobnej treści, korzystając tylko i wyłącznie z kierunków, które kiedyś sam wytyczył. I, choć Transistors mają być tworem tylko piosenkowym, wierzę, że w przyszłości nagrają coś lepszego, w przeciwnym wypadku pozostanie Tymon tylko jazzowy. Ale to już gratka wyłącznie dla zainteresowanych yassem.

Tomasz Łuczak (10 listopada 2004)

Oceny

Kasia Wolanin: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Marceli Frączek: 7/10
Kamil J. Bałuk: 6/10
Tomasz Łuczak: 6/10
Średnia z 17 ocen: 6,52/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także