Lambchop
Aw C'mon / No, You C'mon
[Merge; 17 lutego 2004]
Nie ma chyba osoby, która nie miałaby swojej czarnej listy najmniej ulubionych gatunków muzyki. Jeśli ktoś mówi, że nie ma, to na pewno kłamie. Dla mnie jednym z tych nurtów, których nie darzę zbytnią sympatią, jest zdecydowanie country, a przynajmniej najbardziej sztampowa i ortodoksyjna odmiana tej muzyki. Ta niechęć zaczęła się bardzo dawno temu i w efekcie do dziś mam drgawki przy Garthie Brooksie, Pikniku Country, Korneliuszu Pacudzie i każdym przejawie "klasycznego" country wokół mnie. Może na tym tracę, może omija mnie przez to uprzedzenie sporo obiektywnie dobrej muzyki, ale nic mnie to nie obchodzi, po prostu nie mogę tego słuchać. Riffy, harmonie, wszystko jest cały czas takie samo. I te teksty w rodzaju "Country roads, take me home", żeby sięgnąć po pierwszy z brzegu przykład. Szczęściem ktoś kiedyś stworzył określenie alt.country, które pozwala przeciwnikom kowbojskich frędzli, takim jak ja, bez obaw włączać nagrania takich artystów jak Ryan Adams (i Whiskeytown), Wilco, Bonniego "Prince" Billy'ego oraz właśnie Lambchop, chyba najbardziej znanego wykonawcy tego nurtu.
Wyjątkowość country na modłę Lambchop polega na tym, że jest w nim mało... country. Pomimo pochodzenia zespołu (Nashville), podkreślanego zresztą na każdym kroku, tzw. pierwotnego country jest w tej muzyce jak na lekarstwo. Wręcz przeciwnie, zespół Wagnera kombinuje, próbuje i szuka nowych rozwiązań. Pierwsze cztery płyty zespołu owiane są aurą legendy. Po nich następuje zróżnicowany dynamicznie "Nixon", majstersztyk od początku do końca, z hymnem w postaci "Up With People" i 9 innymi, świetnymi kawałkami. "Is A Woman", dla wielu najukochańsze dzieło Wagnera i spółki, to najdelikatniejsza i najbardziej wyciszona płyta Lambchop. Owszem, ma ona swój magiczny klimat, ale w okolicach szóstego indeksu złapałem się na myśli, że to ciągle ten sam utwór. Ten drobny szczegół sprawił, iż poziomu "Nixona" osiągnąć się nie udało.
W czasach recesji na rynku muzycznym wydanie dwóch płyt naraz jest przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym. Jednak "Aw C'mon" i "No, You C'mon" powstały w niecodzienny sposób - Kurt Wagner narzucił sobie reżim twórczy, polegający na stworzeniu jednej piosenki dziennie. Można się tylko domyślać, ile w ten sposób powstało utworów, lepszych i gorszych. Z nich wszystkich najlepsze (zapewne) wylądowały na obu krążkach, wydanych tego samego dnia, ale nie będących podwójnym albumem (chociaż można je kupić w takiej formie). Pytanie, czy tym razem najlepsze znaczy wybitne?
Muzycznie "Aw C'mon" i "No, You C'mon" są powrotem do zmienności nastrojów i tempa "Nixona", a jednocześnie w wolniejszych utworach przemycają elementy wrażliwości "Is A Woman", acz bez charakterystycznej dla tamtego krążka ascezy. Przyznam, że na początku byłem mocno zauroczony, i twierdziłem nawet, iż mamy do czynienia z dziełem lepszym od wszystkich poprzednich. Dziś te zachwyty nieco tonuję, aczkolwiek perły z obu krążków nic nie straciły ze swojego uroku. Na "Aw C'mon" taką perłą jest choćby delikatny, płynący, ozdobiony rzewnymi (ale w pozytywnym znaczeniu) smykami "Nothing But A Blur From A Bullet Train" albo zbudowany na dwóch, goniących się motywach "Each Time I Bring You Up...". Jeśli "I Hate Candy" to faktycznie apoteoza nienawiści do słodyczy, to jest najładniejszą apoteozą nienawiści, jaką słyszałem, może obok Delgados. I wreszcie miłosny, bardzo wyciszony i delikatny "Action Figure". Na drugim biegunie mamy brzmieniowo uroczy, ale melodycznie idący donikąd "Something's Going On". Mam też świadomość, że nie każdemu musi się spodobać flirt z jazzem w "Women Help To Create..." (swoją drogą, świetny tytuł).
"No, You C'mon" podoba mi się nieco mniej, ale głównie dlatego, że więcej tu wpadek. To na tym krążku jest mój ulubiony, wręcz brylantowo śliczny "Low Ambition". Brakuje mi słów na opisanie tego refrenu, brzmiącego trochę jak pożyczony od któregoś z akustycznych zespołów. A przecież jest jeszcze dynamiczny, może lekko countrujący, ale robiący to w bardzo przyjemny sposób "About My Lighter". Kolejnym brylantem z cudnym refrenem jest "Under A Dream Of A Lie". Mamy też dynamiczną stronę Lambchop, reprezentowaną przez "The Gusher" ze wstępem "pożyczonym" z "Paranoid" Black Sabbath i onomatopejami Wagnera (o tym za chwilę) oraz motoryczne "Nothing Adventurous Please". Z drugiej strony są tak ewidentne wpadki jak bezbarwny "The Problem" czy "Shang A Dang Dang" (rzadki przejaw typowego country na obu płytach). Wyliczankę minusów kończy przesłodzony "There's Still Time".
Na osobne słówko zasługują utwory instrumentalne, eksponowane w niespotykanej dotąd ilości (łącznie sześć). Sam Wagner tłumaczył taką ich ilość chęcią przypomnienia niektórym dziennikarzom, że Lambchop składa się także z pozostałych członków zespołu. Ja dodałbym jako drugą możliwą przyczynę przygodę formacji z muzyką filmową (zespół oprawił niemy film Friedricha Murnaua "Sunrise"). Rzeczywiście, w iście królewski sposób ukazują one ogromny zespołowy potencjał Lambchop. Wszystkie są równie świetne.
Zjawiskiem samym w sobie jest Kurt Wagner. A właściwie jego Głos. Jeden z tych, które niemal automatycznie uruchamiają w głowie poczucie zazdrości. To on w dużej mierze ratował klimat bliźniaczych utworów z "Is A Woman", to również on, czy tego chce, czy nie, jest głównym aktorem "C'monów". Co prawda nie eksperymentuje już z falsetem, jak kiedyś, ale każdy, kto zna to charakterystyczne basowe mruczando, poczuje się jak w domu. A jeśli jest jeszcze ktoś nieprzekonany do dziadka Wagnera, niech posłucha wspomnianych onomatopei z "The Gusher"; albo delikatnie zaśpiewanego "You Asshole" w "Low Ambition"; albo piekielnie nisko momentami prowadzonej opowieści w "Women Help To Create The Kind Of Men They Despise". Głos Wagnera to zjawisko, koniec kropka. Tym większą radością było dla mnie usłyszenie go na żywo (podobnie jak zobaczenie go z odległości kilku metrów). Tekstowo nie ma raczej niespodzianek, Wagner trzyma się swojego lekko kazaniowego, lekko anegdotowego, ale zawsze dostojnego stylu, gdzieniegdzie wplatając skierowane zapewne do żony miłosne sonety ("Action Figure").
Podsumowując: to płyta (płyty) dla wszystkich tych, którzy nie boją się muzycznej dostojności i nie chcą mieć do czynienia z ortodoksami country i kowbojskimi kapeluszami. Aczkolwiek do osiągnięcia klasy wybitnych poprzedników troszkę jednak zabrakło. Czego? Chyba przede wszystkim jeszcze lepszych i równych kompozycji. Ale Lambchop, to ciągle Lambchop i ci, którzy czekali nie zawiodą się.