The 22-20s
22-20s
[Heavenly; 20 września 2004]
W październiku 2003 roku mało znany zespół z Lincoln (UK) wydał swój mini-album. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na wydawnictwie zatytułowanym "05/03" znalazło się sześć kawałków w wersjach koncertowych. Trzeba przyznać, że było to posunięcie dosyć oryginalne ze strony panów z The 22-20s. Minął prawie rok i kapela wydaje debiutancką płytę. Szkoda, że pomysłowość zespołu skończyła się na nietypowej formie publikacji pierwszych nagrań.
Należy od razu zaznaczyć, że self-titled debiut The 22-20s to nie jest rzecz wyjątkowa i niepowtarzalna. Zespół popisuje się tu znajomością różnorodnych motywów charakterystycznych zarówno dla wyspiarskich, jak i amerykańskich grup rockowych. Żonglują nimi bardzo sprawnie, przyprawiając je dodatkowo szczyptą bluesowych elementów. Wypada podkreślić: panowie z 22-20s radzą sobie z tym wszystkim naprawdę dobrze. Na pewno spora w tym zasługa wokalisty i gitarzysty Martina Trimble'a, który posiada umiejętność pisania prostych, chwytliwych kawałków. Ale nietrudno przecież zauważyć, że akurat taką zdolność mają liderzy bardzo wielu zespołów. Co więc wyróżnia tę kapelę od innych? Odpowiedź brzmi: perkusista. James Irving jest niemalże geniuszem w swoim fachu, bo dzięki niemu mało oryginalne kawałki nabierają wyrazu i charakteru, których brakuje masie podobnych utworów. Podejrzewam, że po każdym koncercie koledzy z zespołu stawiają Jamesowi duże, dobre piwo, gdyż naprawdę na to zasłużył.
Początek albumu jest obiecujący. "Devil In Me" to żywiołowy, bluesowy utwór... który brzmi bardzo podobnie do openera "Moseley Shoals" Ocean Colour Scene. Jedyną różnicą jest to, że w "The Riverboat Song" tempo jest nieco wolniejsze, a Oscar Harrison nie bębni tak jak James Irving. Zresztą to dość pozytywne zjawisko, że The 22-20s dobrze odrobili lekcję z twórczości tej świetnej, brytyjskiej blues-rockowej kapeli. Dalej płyta wcale nie jest gorsza. Singlowe "Such A Fool" z energicznym, szarpanym gitarowym riffem i świetne "Baby Brings Bad News" z perfekcyjnie leniwie wyśpiewanym tekstem to idealne koncertowe kawałki, które porwałyby zapewne nawet najbardziej wybredną publikę. Jedyne dwie spokojniejsze kompozycje na "22-20s" także brzmią interesująco. W niemalże akustycznym "Friends" zespół "nabiera" słuchacza na prostą melodyjność i ładny tekst (jako słuchacz z przyjemnością dałam się nabrać). W "The Things That Lovers Do" panowie robią dokładnie to samo, ale tym razem za pomocą ciekawej aranżacji. Kiedy debiutancki krążek brytyjskiej grupy kończy się, właściwie trudno wskazać jego słabe momenty. Siłą tego albumu jest jego równy poziom i te bluesowe motywy, które tak dobrze wychodzą The 22-20s.
Niedawno ktoś na forum Screenagers, trochę chyba pół żartem pół serio stwierdził, że The 22-20s to nowe Oasis. Można to skwitować uśmiechem i potraktować jako dobry dowcip. Z drugiej strony, żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują na to, że tak długo oczekiwany nowy album braci Gallagher to będzie coś, co nas zachwyci. Czemu więc nie przyjąć takiego punktu widzenia? Debiut "22-20s" brytyjskiej muzyki nie zmieni, ale przynajmniej będzie jednym z ciekawszych wydawnictw roku 2004.