R.E.M.
Around The Sun
[WEA; 4 października 2004]
Wraz z nowym R.E.M. pojawiło się przeczucie, że to już definitywny schyłek najrówniejszego zespołu ostatniego dwudziestolecia. Odtworzyłem płytę kilkanaście razy i z wielkim smutkiem stwierdzam: wszystko się zgadza, jeden z najbliższych mi zespołów się kończy.
Nie wiem co prawda czy mogę określać siebie jako typowego wielbiciela czwórki z Athens. Na mojej liście ulubionych utworów nigdy nie królowały "Drive", "Losing My Religion" ani "Shiny Happy People". Raczej "Perfect Circle", "Harborcoat", "Leave", "Nightswimming", "Half A World Away"... Ominął mnie trochę kult "Automatic For The People" ("Ignoreland" wciąż należy do absolutnej czołówki niestrawialnych numerów z wybitnych albumów). Skierowałem się bardziej w stronę "Murmur", "Reckoning" i "Green". Zresztą wkrótce potem wyszło, że Berry, Buck, Mills i Stipe nigdy nie wydali chociażby przeciętnej płyty, połowie nadając miano klasycznych. Nawet moja najmniej ulubiona, za mało klarowna, trzecia w dyskografii "Fables Of The Reconstruction (Reconstruction Of The Fables)" jawi się jako solidna szóstka w skali dziesięciopunktowej. Wydane trzy i pół roku temu "Reveal" potwierdziło klasę zespołu i choć dziś nieco krytyczniej odnoszę się do tamtego wydawnictwa, nie zmienia to niewątpliwego sentymentu do niego. A potem był koncert na Torwarze i nigdy wcześniej, ani nigdy później nie widziałem, żeby muzycy dali z siebie tyle, co oni tamtego wieczoru. Nie zapomnę tego.
Przez trzy lata z zespołem R.E.M. nie działo się zbyt wiele. Normalne sprawy - wydali kolejną składankę, znów objechali świat, nie po raz pierwszy wmieszali się w politykę (choć tym razem lekko mnie to skrzywiło). A jednak wydaje się, że zmiany są znaczące. Jeśli przez poprzednich kilkanaście lat czas stał w miejscu dla panów z Athens, to w ostatnich miesiącach zdążył nadrobić sporo z tych "zaległości". Stipe, Buck i Mills na "Around The Sun" są zespołem starym i to słychać w każdym dźwięku. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jeśli posiadali już na koncie pełen życia album zielony, to ten tegoroczny to siwa płyta R.E.M. Przykre.
Choć skłamałbym, gdybym powiedział, że nie podoba mi się tu nic. Pierwszych czterech i pół minuty słucham z autentyczną radością i nieskrywanym wzruszeniem. Mówcie co chcecie o "Leaving New York", ale ten refren jest cudowny. Broni się jeszcze "Final Straw" (przemilczmy, że znany od półtora roku), choć na wcześniejszych płytach byłby co najwyżej solidnym przeciętniakiem. "Make It All OK" jest faktycznie bardzo ładną balladą, ale tu już dochodzimy do zasadniczej wady tej płyty - jej zastraszającej starości (zwanej również niekiedy "pierdzielowatością"). Niestety, partia gitary Bucka w zwrotce, bardziej niż o jego fantastycznym brzmieniu z okresu choćby "New Adventures In Hi-Fi", przypomniała mi np. o zespole Perfect. W zasadzie, będąc szczerym, z tych dwóch rzeczy było to 100% tego drugiego.
Drugą przerażającą rzeczą jest kompozycyjna bezbarwność tych piosenek. Moje gratulacje dla tych, którzy po siedmiu czy nawet dziesięciu przesłuchaniach będą w stanie odtworzyć w pamięci linię melodyczną "I Wanted To Be Wrong", "Boy In The Well", "The Worst Joke Ever" albo pierwszego w historii zespołu utworu tytułowego. Nie będzie ich zbyt wielu. A propos kiepskich żartów, przoduje w nich "The Outsiders" z gościnnym udziałem Q-Tipa (A Tribe Called Quest). Początkowo minimalnie powyżej around-the-sunowej średniej, w drugiej części z powodu raperskiej wstawki (w ogóle po co?!) wymienionego pana powoduje, że mam ochotę wykonać serię rytmicznych uderzeń głową o ścianę. Kiedy kawałek dobiega trzeciej minuty i pięćdziesiątej sekundy, staje mi przed oczami program "Muzyka łączy pokolenia". Wiecie o co chodzi: Maryla Rodowicz vs 18L, Kombi vs Ascetoholix itp.
I wreszcie trzecia kwestia, której się nie spodziewałem. "Around The Sun" jest pierwszym albumem w historii R.E.M. pozbawionym jakichkolwiek emocji i zaangażowania. To niespełna godzina leniwie płynących pioseneczek wlatujących jednym, a wylatujących drugim uchem. Utworów w przeważającej większości bez ikry, pustych i płytkich. Znakomitych do puszczenia w warzywniaku, tudzież babci w tle do prasowania. Nie ma tu niczego frapującego, niczego do rozgryzania, niczego do usłyszenia za piątym i za piętnastym razem (czytaj: nie ma powtórki z "Up"). Mrówki na plecach, które roiły się gęsto chociażby przy całkiem niedawnych "I'll Take The Rain" czy "Walk Unafraid" to już niemal prehistoria. R.E.M. grają dziś niezobowiązującą, balladową muzyczkę, o której zapomina się dokładnie w momencie, kiedy wybrzmiewają jej ostatnie dźwięki.
Michael Stipe, Peter Buck i Mike Mills to niewątpliwie wciąż ludzie z olbrzymią klasą, niezwykle ciepli i sympatyczni. Zapewne nadal grają fantastyczne koncerty i zapewne pierwszy pobiegnę po bilet, jeśli okaże się, że znów przyjeżdżają do Polski, bo czekam na ten dzień. Nie czekam natomiast na kolejny ich premierowy album. Jeśli macie jeszcze jakieś braki w dyskografii grupy, to one powinny być w tej chwili priorytetowe, a nie "Around The Sun". Rozczarowanie roku. Upadek legendy. Narodziny dinozaurów?