The Living Things
Black Skies in Broad Daylight
[DreamWorks; 2004]
The Living Things na pewno nie wywoła rewolucji swoją debiutancką płytą. Mało kto będzie o niej pamiętał nawet w muzycznych podsumowaniach tego roku. Cały urok zjawiska "żyjątek" polega jednak na tym, iż słabości płyty są zarazem jej największymi zaletami. Reżyserowana beztroska, wymuszona żywiołowość i sterowana spontaniczność sprawiają, iż "Black Skies In A Broad Daylight" to jedynie (?) album zastępczy pomiędzy kolejnymi krążkami Black Rebel Motorcycle Club i The Datsuns. Od pierwszych zapożyczyli patent buntu, od drugich pozwolenie na śmiałość i nieskrępowanie. A cała ta machina funkcjonuje na licencji heavy metalowych grup sprzed 30. lat.
Muzycy z The Living Things kojarzą mi się ze statystycznymi nastolatkami pod wpływem burzy hormonalnej. Nie bacząc na to co dzieje się wokół, próbują uwieść potencjalnego słuchacza mało wyrafinowanymi metodami. Liczy się skuteczność: po trupach do celu. W przypadku The Living Things - po trupach AC/DC i T. Rex. Ktoś nagrał kilka dobrych kawałków kilka lat temu i przeszedł do legendy, ktoś nagrywa podobne kawałki dzisiaj i daje koncerty na największych festiwalach. My nie jesteśmy gorsi, też to potrafimy - mogliby powiedzieć o sobie. Trójka braci Berlin (Lillian, Eve, Bosh) posługuje się sprawdzonymi i setki razy wypróbowanymi metodami. Ich wkład własny sprowadza się do układania mozaiki z cudzych pomysłów. Stąd, zawartość krążka zdominowana jest przez trzyminutowe kompozycje hojnie obdarzone czteroakordowymi melodiami. Banalna melodyka piosenek, oklepane teksty, tradycyjne instrumentarium i pospolita barwa głosu wokalisty przypominają metalowe kapele z lat '80, a raczej ich współczesnych naśladowców pokroju Andrew WK. Gdy wokalista Lillian Berlin głosem niedoszłego rockowego rebelianta śpiewa o tym jak "brejkać wszystkie rule" (np. "Bombs Below"), pierwszą reakcją jest chęć spuszczenia na te ekscesy zasłony milczenia. Na tym stwierdzeniu możnaby zakończyć lekturę tej recenzji i nadać krążkowi etykietkę bezdusznego i czysto użytkowego wydawnictwa. Problem jednak w tym, iż "Black Skies In A Broad Daylight" wywołuje wybitnie ambiwalentne uczucia.
Z drugiej bowiem strony, nie sposób oprzeć się beztroskim i niezobowiązującym gitarowym - nie waham użyć się tego słowa - przebojom. Kawałek "I Owe" to mała próba stworzenia hymnu dla młodego rockowego pokolenia. Gdy w letnim rozmarzeniu skupimy się na powierzchownej konsumpcji, z piosenki tej i tak pozostanie znakomita melodia, jeden z ciekawszych na płycie tekstów i szczyt możliwości wokalnych wokalisty - Lilliana Berlina. Przejawia się tutaj jego maniera do śpiewu o nieco wstydliwym i skromnym, lecz tak naprawdę pełnym ekspresji charakterze. Podobne wzloty The Living Things można usłyszeć przy otwierającym płytę "Bombs Below" oraz "Born Under The Gun" i "No New Jesus". Są wtedy najbardziej szczerzy, nie kryjąc się z wszelkimi niedostatkami techniczno-artystycznymi. Zupełnie brakuje im kreatywności, lecz mimo to, udowodnili iż potrafią skomponować i zagrać kilka naprawdę udanych piosenek. Dla tych paru niezwykle melodyjnych, gitarowo-rebelianckich minut warto choć na chwilę zainteresować się płytą.
"Black Skies In A Broad Daylight" swoje największe chwile świetności przeżyje w samochodowych odtwarzaczach. Nadaje się do tego równie dobrze, jak debiut BRMC. Nieustannie wracam do "Bombs Below", "I Owe" czy "Born Under The Gun". The Living Things jako jedna z niewielu grup może liczyć na wyrozumiałość. Za tę dziecięcą buntowniczość i grymasy, które może z czasem przerodzą się w dorosłą rewolucję.