Fugazi
Argument
[Dischord; 16 października 2001]
Zdaję sobie sprawę z tego, że podniecanie się beatyfikowanym za życia zespołem może być raczej mało inspirujące, ale w tym wypadku czuję się podwójnie usprawiedliwiony. Choć ostatni jak do tej pory album Fugazi zbierał pozytywne recenzje - od popularnych, kolorowych tygodników po punkowe ziny - to jednak jakby szybko o nim zapomniano. Pochwały przyznawano legendzie niezależnego rocka niejako z urzędu. Komplementować bez zachwycania się jest w sumie najłatwiej i najbezpieczniej, jednak między wierszami narzekano - mainstream, że oni się nie zmieniają, a redaktorzy punkowi, że wręcz przeciwnie - po co te smyczki, smaczki, pogwizdywania, pianino, żeńskie chórki, zwolnienia, delikatny śpiew. Jesienią 2001, gdy ukazał się "Argument" Fugazi wymiatali już ponad 10 lat na chwilami nieosiągalnym poziomie - "Argument" natomiast wzbudził wyjątkowo mało emocji. Ale ja mam wrażenie, że zmęczeni szumem informacyjnym dziennikarze po prostu tej płyty nie zauważyli! A wiadomo, jak McKaye i spółka podchodzą do takich spraw jak promocja.
Byli zajebiści już na "13 Songs", zachwycali mnie na "In on the Kill Taker", "Steady Diet Of Nothing", "End Hits", "Repeaterze", "Red Medicine" (w takiej kolejności poznawałem ich płyty) jednak ta ostatnia, najrzadziej chyba przywoływana, to jest jakaś cholerna kwintesencja wszystkiego, co w ogóle w muzyce gitarowej najlepsze. Bo prawie każdy utwór jest tu wyjątkowy - pozornie zwyczajny, ale jeśli się wsłuchać... Nikt tu nie spina się eksperymenty, awangardę, ale chyba nie o to chodzi. Niemal każdy kawałek zawiera po prostu coś, co lubię najbardziej - pokaźną ilość wspaniałych melodii, tudzież niesamowitego perkusyjnego drive'u (vide pałeczki seryjnie uderzające o rant werbla w otwierającym album "Cashout", tworzące za pomocą w sumie prostych środków bardzo charakterystyczny rytm) albo po prostu rewelacyjnych rozwiązań rytmicznych (akcenty w "Oh"), tudzież porażających wokali McKaye'a albo - by zakończyć wyliczankę - wyjątkowo dobrze dopasowanych rozwiązań aranżacyjnych. Koledzy z WA, DC zaproponowali coś radykalnie innego, pozostawiając na lodzie tych, którzy zaszufladkowali ich wcześniej jako politycznie poprawny post-hardcore-post-punk. I dlatego być może została ta płyta trochę zapomniana.
Wracając od ogólników do wspomnianego "Cashout" - ów prosty acz pomysłowy w swojej prostocie rytm to nie jedyny smaczek kawałka. Zanim dojdziemy do punktu kulminacyjnego, należy wspomnieć o niesamowitej współpracy basu i gitar - podobno zanim nagrali płytę, jammowali całymi dniami w specjalnie zakupionym do tego celu domu. I to doskonale słychać - faktycznie, niełatwo jest osiągnąć taki poziom zrozumienia, spójności. Everybody wants... somewhere! somewhere! - drze się McKaye w rozdzierającym pozorną rezygnacją refrenie, przy wtórującej mu ścianie gitar i... wiolonczeli (a co najlepsze, przed wejściem wokalu w refrenie linia instrumentów w jakiś dziwny sposób dubluje wokal, tak że niemal podskórnie słyszymy tam wchodzącego zaraz McKaye'a - to jest cud z kategorii produkcyjno-aranżacyjnych). W warstwie tekstowej opowiedziana jest historia eksmisji pewnej rodziny na bruk. Niby charakterystyczna dla McKaye'a krytyka świata rządzonego korporacyjnymi zasadami, ale brak tu agitacyjnej żarliwości, więcej jest raczej apatii i niepokoju, a z drugiej strony ironii. Linijki typu: the developer wants the building gone, so the city just wants the same, to wywalona na stół synteza współczesnych zależności ekonomicznych. Z takimi tekstami mogliby się wypowiadać w filmach Michaela Moore'a - przeintelektualizowani na pewno Fugazi nie są, jednak jakoś to, co śpiewają na "Argument" z każdym kolejnym dniem wydaje mi się być coraz bardziej aktualne. Hey, we want the violence doubled (No, but really want it right away), to refren "Life And Limb", świetny duet McKaye'a z Bridget Cross. Zresztą obraz Ameryki, który przynosi "Argument" to jakby "Yankee Hotel Foxtrot" na wspak - zamiast patriotyzmu, gwiaździstego sztandaru, coca-coli i baloników na druciku - raczej pracoholizm, korporacje i eksmisje najbiedniejszych na bruk. Zestawienie obrazu USA w tekstach z tych dwóch wybitnych płyt byłoby na pewno ciekawe (ale ja się tego nie podejmę).
Czwarty kawałek, "Epic Problem" - "mam prozaiczny problem, ale jak widzisz, pracuję do upadłego" - śpiewa w refrenie McKaye. Ten cytat to jednak absolutny punkt kulminacyjny poprzedzony wstrząsającą minutą niesamowicie melodyjnej, zdyscyplinowanej post-punkowej jazdy, która zatrzymuje się, by McKaye wszedł na krótkie solo z gitarką - zupełnie z niczego, jak magik z kapelusza, Fugazi potrafią wyciągnąć fanatastyczny, choć wydawałoby się, zgrany już motyw. A wcześniej przekazywane zdania w skrótowej telegraficznej formie, zakończone "stop!" i krótką pauzą - ten z kolei fragment spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z wcześniejszych płyt.
Rzeczywiście sporo się tutaj dzieje. Dwie, świetnie uzupełniające się perkusje w "Ex-spectator", który to kawałek z każdą minutą wpada w coraz bardziej minorowo-apokaliptyczny nastrój. Wreszcie klasą samą dla siebie jest "The Kill" - chyba najspokojniejszy utwór Fugazi (na najspokojniejszej, najbardziej melodyjnej i mimo wszystko najłatwiejszej do przyswojenia płycie Fugazi) zaczyna się depresjogenną linią basu i (znów) pełnymi rezygnacji wyznaniami McKaya (I'm not the citizen, I'm not the citizen) - brzmi to jak jakiś cholerny manifest. Melancholijny gwizd w końcówce, przywołujący mi na myśl zalane deszczem, zatłoczone miasto, zabija ostatecznie. Zastępy kapel starających się grać ładne smęty po usłyszeniu takiego utworu powinny dać sobie spokój - nigdy nie będziecie tak dobrzy!
"Nightshop" - Van Halen (ta solówka w środku, mistrzostwo - poważnie!) spotykają Dismemberment Plan, Flaming Lips i Sonic Youth z "Sister" - zaczyna się małe jam session. Perfekcyjności pewnych pomysłów tak naprawdę nie da się wyrazić - kawałek rozkręca się całkiem powoli, początek brzmi całkiem zwyczajnie. W pewnym momencie mostek przeobraża się totalnie scaloną, apokaliptyczną ścianę gitar (SY), by po upływie odpowiedniej ilości taktów dojść do tej wspomnianej "wirtuozerskiej" solówki (Van Halen, metamorfoza jest niebanalna) i znów z niezwykłą łatwością przeobrazić się w ciepły, popowy motyw (Flaming Lips albo Plan). Na tym chyba polega wirtuozeria.
Choć z tonu tej recenzji wynika raczej ocena maksymalna, to niestety po bezkonkurencyjnych pierwszych sześciu kawałkach (wymieńmy: "Untitled" - krótkie, niepokojące intro, "Cashout", "Full Disclosure", "Epic Problem", "Life And Limb", "The Kill"), dwa następne ("Oh" i "Strangelight") brzmią nieco bardziej konwencjonalnie, to jest takie Fugazi z "In on the Kill Taker". Finał jest jednak ponownie wstrząsający: spokojny jakby bajkowy mostek w zamykającym album "Argument" to dla mnie kolejny highlight tej płyty. Na pewno nie jest ona przełomowa czy wyjątkowo odkrywcza, ale swoją dramaturgią, różnorodnością i zarazem, paradoksalnie, spójnością bije moim zdaniem na głowę wiele płyt za takie uważane.
"What a fucking record!", mawiają Amerykanie, co to się na muzyce znają.
Komentarze
[11 grudnia 2009]