Singapore Sling
The Curse Of Singapore Sling
[Stinky Records; 17 czerwca 2003]
Nie będę pisał o chłopakach z Singapore Sling jako następcach Velvet Underground, My Bloody Valentine, czy The Jesus & Mary Chain, bo jak sami mówią, już im się to znudziło. Mógłbym ich nawet porównać do wschodzącej gwiazdy Black Rebel Motorcycle Club, ale nie zrobię tego. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że pod tą średnio porywającą nazwą i jeszcze głupszym tytułem albumu kryje się dziewięć autorskich kompozycji plus nieodbiegający poziomem od reszty cover, które nie pozwoliły mi z czystym sumieniem odłożyć płyty na półkę. Te czterdzieści trzy minuty muzyki same obroniły się przed niepamięcią.
W tym momencie pojawia się pytanie o przyczynę tego fenomenu, a odpowiedzią na to pytanie jest zapewne ponadprzeciętny talent kompozytorski, wokalny i instrumentalny lidera zespołu, Henrika Björnssona. Udało mu się sprawić, że ja, człowiek, któremu nie zaświecają się oczy, gdy słyszy pierwszy lepszy zespół garażowy, nie mogłem przez tygodnie zapomnieć o jego zgrzytliwej wirtuozerii. Coś w tym musi być, nie?
Brzmienie płyty jest zróżnicowane, jednak zazwyczaj zamyka się w konwencji rocka garażowego, indie, psychodeliki oraz punka, choć jak przystało na prawdziwą muzykę drogi, gdzieniegdzie słychać inspirację nutą country. Już otwierający utwór zasługuje na szczególną uwagę, gdyż jasno daje nam zrozumienia, czego możemy spodziewać się dalej; szybkiego tempa, przesterowanych gitar, ciężkiego wykopu… I nagle niespodzianka: „Summer Garden”. Pogodna, optymistyczna piosenka, zupełnie odstająca od reszty materiału swoim promiennym tekstem:
I want to play in your summer garden
I want to go swimming in your river of kisses
I want to spend all my time in your sunny world
and you
I’m wearing you tonight
it’s so cold outside
Zaskakujący punkt widzenia na długą, islandzką zimę… Następnie, zgodnie z obowiązującą na "The Curse Of..." zasadą, musi nastąpić szybszy utwór. Tym szybszym utworem jest brudny, psycho-popowy „Nuthin’ Ain’t Bad”, będący jednym z licznych odniesień do głównego motywu płyty, czyli do szybkiej jazdy. W tle „No Soul Man” pojawia się żeński głos, który stara przygotować się nas do mocnego uderzenia, jakim jest zasługujący na miano hymnu „Roadkill”. I choć połowę albumu mamy już za sobą, to od tego momentu jest coraz lepiej, a nie, jak zazwyczaj, gorzej. Punkowy singiel „Listen”, którego tekst ogranicza się do kilku słów, z pewnością przekona niedowiarków, że nie mają do czynienia z kolejnym nudnym zespołem, który usiłuje na siłę grać garażowego rocka, a dwie następujące ballady, zwłaszcza „Chantisissity”, nie będą chciały przez długi czas wylecieć z głowy. Całość w pięknym stylu wieńczy sfuzzowany „Dirty Water”, cover głośnej piosenki Standells z lat sześćdziesiątych. Moim skromnym zdaniem wersja SS jest lepsza, ale bez sensu byłoby porównanie tych dwóch wersji, które dzieli czterdzieści lat…
Bardzo dobry album, który sam się broni przed zjadliwymi piórami recenzentów. Wyjątkowo małe natężenie słabych punktów i wielka obietnica na przyszłość. Żeby ktoś nie myślał, że gitarowa scena Islandii kończy się na Sigur Rós. A tytuł singla został dobrany niezwykle chytrze, jakby Henrik przewidział, że nie będę mógł się przez długi czas oderwać od słuchania…