Mugison
Lonely Mountain
[Lifelike; 13 października 2003]
Gdyby ta płyta trwała cztery minuty, a konkretnie gdyby na tę płytę składał się tylko kawałek numer cztery, z czystym sumieniem recenzję ozdobiłbym dumnie dziesięcioma czerwonymi gwiazdkami. Dlaczego? Bo to jedna z najlepszych rzeczy, jaką ostatnio usłyszałem, a do tego najwybitniejsza piosenka o ogniu, z jaką się zetknąłem w swoim krótkim życiu. I do tego ten niesamowity paradoks – człowiek, który stworzył to cudo pochodzi z miejsca, którego nazwę możemy dosłownie przetłumaczyć jako Krainę Lodu. W kontekście tego niespotykanego geniuszu śmieszą wszystkie zespoły, które pisały piosenki pod tytułem zawierającym słowo „fire”. Tak, tak. Zupełnie nieznany nikomu gość z jakiejś dziury w Islandii kładzie na łopatki współczesną scenę muzyki emo.
Jednak album trwa nie cztery, a nieco ponad trzydzieści minut. I też jest świetnie, jednak nie tak porażająco świetnie. Z każdej minuty muzyki dwudziestosześcioletniego Islandczyka bije wielka gama najrozmaitszych emocji, często tych najintymniejszych, mających związek z najbliższymi ludźmi i wydarzeniami ze swojego życia. Dźwięki pstrzące płytę zostały pozbierane z najbliższego otoczenia; mamy tu więc gotującą się wodę, skrzypiące krzesło, pstrykającą zapalniczkę… Szokuje też linia perkusyjna, nierzadko wykonana awangardowo na kuchennym stole, a nawet na… zębach! Utwory były pisane dla przyjaciół, często do ich wierszy, a dziesięć tysięcy wkładek do wydawnictwa własnoręcznie przygotowała rodzina Mugiego przy pomocy maszyny do szycia. Imponujące, nie?
Sam rdzeń muzyczny oscyluje pomiędzy dźwiękami akustycznymi, jak w przypadku „Poke A Pal”, czy tymi pochodzenia komputerowego, jak w „Sea Y”, de facto singlu promującym płytę. „Ear” ma w pewnych momentach do pewnego stopnia rockowy posmak, a w utworze trzecim pada tylko kilka słów – „one day she’ll park the car and smile…”. Popularnym motywem wokalnym jest pseudochórowe zawodzenie, którego nie powstydziliby się koledzy z Blur. Ciężko się połapać, o co w tym wszystkim chodzi? Ciężko. I w tym właśnie tkwi nieodparty urok i możliwość wielokrotnego odkrywania albumu za każdym kolejnym przesłuchaniem.
Niektóre uczucia nie blakną po próbie zamknięcia ich w sztywne ramy zapisu audio czy dwuwymiarowej kartki papieru. Mugi posiadł tę trudną sztukę długoterminowego przechowywania emocji, czego powinni się uczyć muzycy z kontynentu. Ciekawe, z czym wyskoczy na nowym wydawnictwie, który, jak sam określa, będzie pełen „dirty sing-along songs”. Zobaczymy, jak mu to wyjdzie, bo na Lonely Mountain podniósł poprzeczkę wysoko. I to bardzo.