Ske
Life, Death, Happiness & Stuff
[Smekkleysa; 2002]
Na pewnych krańcach świata powstają zespoły, które reszta świata dostrzega dopiero kilka lat po premierze. Jednym z takich krańców świata jest Islandia, a jednym z takich zespołów – Ske. Grupa młodych ludzi, kryjąca się pod tą enigmatycznie brzmiącą nazwą, która znaczy tyle, co „wydarzenie”, postanowiła zanurzyć się w rejony alt-, a momentami nawet indie-popu i stworzyć coś niepowtarzalnego, o świeżym i nowatorskim brzmieniu.
I wychodzi na to, że im się udało.
Choć Islandczycy powoli odchodzą od śpiewania w swoim ojczystym języku, a Ske nie jest wyjątkiem, ogromnym zaskoczeniem jest to, że nie wszystkie teskty są po angielsku. Obie „Julietty” są po japońsku, „Le Tram” po francusku i do tego „Leck Meinen Stifel Ab”, jak nietrudno się domyślić, po niemiecku. I żeby było śmieszniej, „Julietta 2” zdobyła tytuł najlepszej piosenki na Islandii w 2002. roku! Swoją drogą, każdy utwór z płyty mógłby bez problemu stać się wielkim przebojem… Jedenaście kompozycji – jedenaście różnych melodii, jedenaście różnych spojrzeń na muzykę, bez zbędnych powtórzeń i żadnej monotonii.
Płytę otwiera radosna, dziecinna melodia, wspomagana wokalem pani Juri Hashimoto. Bez awangardowej elektroniki w stylu kolegów z Múm, lecz z bardzo rozkosznym kolażem dźwięków instrumentalnych i syntetycznych. W niczym nie ustępuje im pseudoakustyczny „Stuff” ze swoim utrzymanym w konwencji płyty przesłaniem „everybody should do what they wanna do”. Od ogólnego porozumienia z naturą i poczucia harmonii ze światem nie odstępuje „Cowboy” ze swoim „if I had had you you would have gone away from me, but that’s all right…”. Aż głupio tak bez przerwy chwalić, ale następna piosenka, choć troszeczkę mroczniejsza, wykazuje jeszcze większe natężenie geniuszu, a uzależniającego tematu nie można sobie przez długi czas wybić z głowy… Od prawdziwego gwoździa programu dzieli nas już tylko słodki „Le Tram”, okraszony śpiewem pani Julie Coadou, która swoją francuszczyzną nadaje utworowi lekkości i uroku. Przed przystąpieniem do słuchania „Julietty 2” należy się ostrzeżenie: wywołuje uśmiech na twarzy największych ponuraków, więc jeśli cierpicie na awersję do dobrego humoru, unikajcie tego utworu jak ognia! A jeśli ktoś zarzuci, że to pianinko, motyw na gitarce i japoński tekst brzmią trochę kiczowato, radzę przemyśleć sposoby ekspresji radości życia, której niestety jest tak mało w dzisiejszej muzyce… Stosunkowo melancholijne (bo porównując np. do Ampop, byłby to szczyt optymizmu) jest „Strange & Deranged”, które przywołuje mi na myśl osobliwy styl Apparat Organ Quartet, głównie za sprawą przerobiono komputerowo głosu. Jeśli ktoś natomiast myślał, że na „Julietcie 2” kończy się zasób pereł na płycie, był w wielkim błędzie… „T-Rex”, murowany faworyt na wszelkich imprezach, opowiada o tym, jak do miasta przybywa człowiek, któremu w głowie tylko seks, alkohol i imprezy… Piosenka głęboko uzależnia – radzę uważać! „Good News”, coś w stylu żartu z muzyki ludowej, jak można było się po Ske spodziewać, wypadło świetnie, a „Leck Meinen Stifel Ab” to już szczyt absurdu – najcięższy kawałek na płycie akompaniowany hiszpańską przygrywką na gitarze, którego tekst sprowadza się głównie do dialogu o treści „– Francesco? – Ja, madame? – Leck meinen Stifel ab!”, przy czym to ostatnie znaczy… „wyliż mojego buta!”… Absolutny odjazd! Płytę zamyka najmroczniejsza jak dotąd piosenka, „Lola”. Jedyna instrumentalna, z ponadprzeciętną dawką basu i różnorakimi hałasami. Płyta kończy się, nie pozostawiając uczucia niedosytu, ale też nie nudząc ani przez moment. Cudo.
Reasumując, Life, Death, Happiness & Stuff to naprawdę świetna zabawa, i to nie tylko przy kilku pierwszych odsłuchaniach. Wielka szkoda, że dopiero teraz dowiedziałem się o jej istnieniu, bo na pewno nie zapomniałbym o niej w plebiscycie na płytę roku 2002…