Vega 4
Satellites
[Taste; 2 czerwca 2003]
Tej płyty mogłoby nie być. Mogłoby. Ale jest. I bardzo dobrze, że w ogóle ukazują się takie albumy. Co z tego, że jest to „siódma woda po kisielu”? Przecież pięknych melodii nigdy dość. A tutaj jest ich całkiem sporo. Natomiast to, że zespół pewnie nigdy nie trafi na okładkę „NME” nie ma większego znaczenia. Vega 4 nie zmienią muzycznego świata, bo to nie jest ich celem. Grają swoje smutne piosenki. Warto podkreślić to słowo – piosenki. Co jednak ciekawe, słuchając ich czuje się „podskórnie” rodzaj pewnego optymizmu, podnoszącego słuchacza na duchu.
„Satellites” to debiutancka płyta grupy, którą tworzy bardzo międzynarodowe towarzystwo. Wokalista jest Irlandczykiem, perkusista Kanadyjczykiem, gitarzysta pochodzi z Nowej Zelandii, a basista z Anglii. Jak mówią sami muzycy, te piosenki nie mogłyby egzystować jedna bez drugiej. I chyba coś jest w tej całej teorii „efektu domino”. To jedenaście opowieści o marzeniach, o tym, że warto je mieć. Historii o zwykłych ludziach, którzy postanowili śnić na jawie.
John McDaid śpiewa w oparciu o dobre wzorce. Thom Yorke i Matthew Bellamy grają tu pierwsze skrzypce. Co jednak ważne wokalista potrafi dodać do tego wszystkiego cząstkę siebie. A sama muzyka? Dominują głównie nagrania utrzymane w spokojniejszej konwencji. Mocy nadaje im przede wszystkim wspomniany głos Johna.
Może teraz parę słów o najbardziej „uwodzących” fragmentach. „The Caterpillar Song” przypomina to, co robiło na swoich krążkach Embrace, ale w tym przypadku to wcale nie zarzut. A do tego ten cudowny głos prowadzący tak pięknie melodię:
When you’re dreaming
you world is on fire...
„Love Breaks Down” z ujmującymi smykami bije na głowę solowe dokonania Richarda Ashcrofta i przenosi nas w czasy tych niezapomnianych balladowych fragmentów „Urban Hymns”. Ale i tak zespół przechodzi sam siebie w najpiękniejszym na płycie, znajdującym się pod indeksem trzecim, nagraniu.
The radio is playing songs that we both love
and it’s all we have.
Tak, „Radio Song” robi wrażenie nawet w towarzystwie tylu świetnych piosenek. Sprawia, że chce się śpiewać kolejne linijki tekstu wraz z wokalistą. Nie tylko w tym nagraniu słychać echa twórczości Radiohead okresu „The Bends”. Pamiętacie takie perełki jak „Sulk” czy „Fake Plastic Trees”? Tu jest ich całkiem sporo. Czasami jednak zdarza się muzykom zagrać nieco mocniej. Choćby w „Shoot Up Hill”, który sprawia, że nasze myśli biegną natychmiast w kierunku muse’owego „showbizu”.
Jedno jest pewne. Muzyczny świat byłby uboższy bez tej muzyki. Nie wiem czy Wasz, mój na pewno. Uważajcie więc, bo gdy Fury In The Slaughterhouse i James śpią, budzą się demony. Ups, przepraszam. Miało być Vega 4.