Carina Round
The Disconnection
[Disconnected; 13 października 2003]
Nie ma co narzekać. Na prasę, na radio, na telewizję. Jeśli dobrze poszukać to zawsze trafi się na coś fajnego. Ostatnio na przykład postanowiłem pogodzić się z radiem. Włączyłem ogólnopolską rozgłośnię. Eter, bo przecież mówimy o prawdziwych radiostacjach, a te bez fal radiowych nie są prawdziwe - to oczywista sprawa. To co włączyłem to podobno pierwsza piątka jeśli chodzi o sluchalność radiową w naszym kraju. Dosyć późna pora. Oczywiście masa reklam, ale postanowiłem że będę twardy i nie dam się tak łatwo. Dobrze zrobiłem, bo po północy pozwolili prezentować muzykę komuś kto rzeczywiście się do tego nadawał. Słuchałem trochę nieuważnie, ale - jak wspomniałem - pora późna, więc jakieś usprawiedliwienie dla swojego przysypiania mam. Dopóty, dopóki pan nie powiedział, że teraz jakiś kącik. Z początku myślałem, że się przesłyszałem i to tylko uśpione zmysły zapodały mi jakąś nieprawdopodobnie infantylną nazwę, ale jednak nie. "Agnieszkowy Kącik" - tak usłyszałem z ust radiowego prezentera. Pan puścił pierwszą piosenkę i powiedział, że to Mazzy Star. Nawet ładne było, więc pełen nadziei zacząłem słuchać z większą koncentracją. Żeby się rozbudzić wstałem, zrobiłem piętnaście pajacyków i znowu przystawiłem głowę do odbiornika, gdyż pan zaczął opowiadać co to jest ten kącik i o co w nim chodzi. Że niby jakaś znajoma, to pewnie ta Agnieszka z nazwy, która ma masę płyt gdzie najważniejszą rolę odrywają kobiety. Śpiewające, krzyczące, skromne, wyzywające, grające na basie, perkusji, klawiszach. I że niby ten kącik jest ukierunkowany na wydobywanie z tych "kobiecych klimatów" co bardziej "przeoczonych" płyt. No a potem, gościu powiedział, że teraz zaśpiewa Carina Round i spadłem z krzesła. Oczywiście dopiero jak owa Carina zaczęła to robić.
Spadłem z krzesła bo usłyszałem piosenkę "Into My Blood". AAAAAA!!!!!!!!!!!!!!! To było to!!!!!!!!!!!!! Jeden z najgenialniejszych utworów roku 2003. Gdyby ten utwór był singlem - nie wiem, może był, ale miał pecha i nigdy się o tym nie dowiedzieliśmy - to... nie wiem co. Świetnie by było po prostu. Oparty na motorycznej i monotonnej repetycji dwóch akordów surowo brzmiącej gitary, na tle których brytyjska wokalistka wydobywa jedną z najpiękniejszych i najbardziej pochłaniających melodii ostatnich miesięcy. Na dodatek robi to z taką pasją, że mogłaby wykończyć emocjonalnie słuchacza. W 2 minucie myślałem, że ze mną koniec. Poważnie. Bo ten utwór to nie tylko świetna i zapadająca w pamięć melodia. To także pojawiający się na chwilę, gdzieś na początku, "beatlesowski" chórek (okolice "Octopus's Garden" Ringo Starr'a). To także pokazanie środkowego palca schematowi zwrotka -refren, dowodzące, że można napisać kompozycję, która porywa pewną przebojowością, unikając rozwiązań nagminnych, które tak naprawdę niewiele rozwiązują . Gdzieś w połowie kompozycji - w miejscu gdzie spodziewamy się refrenu - następuje urocze przełamanie, a Ona przy rosnącym w siłę natężeniu rzężących gitar z jadowitą determinacją w głosie interpretuje własnoręcznie napisane słowa.
Nie wiem za bardzo jak to określić, ale to o co robi Brytyjka, a mówię już tutaj o całej płycie "The Disconnection", którą po pamiętnej audycji radiowej postanowiłem zdobyć, no więc to co robi Carina jest po prostu bardzo intuicyjne. Niby piosenki, ale czasami odnosi się wrażenie, że to jakaś wolna forma muzyczna, a utwory to wycięte fragmenty niezwykle udanych jam session, bez wyraźnie zaznaczonych początków i końców, w których uczestniczyli rockowi muzycy i Ona. Są tutaj takie pomysły, które pojawiają się przez chwilę i po chwili znikają by się już nie pojawić, obok innych, które są słyszalne w obrębie utworów częściej - w końcu przez cały czas mamy jednak do czynienia z piosenkami, a to się wiąże chociażby z minimalną powtarzalnością pewnych motywów. Jednakże wszystko jest podporządkowane i skupione na budowaniu frapującej relacji między słuchaczem a wokalistką. Nie wiem czy pamiętacie wypowiedź Lesława z Partii, który powiedział, że słuchanie muzyki może być jak spotkanie z najlepszym przyjacielem. Coś w tym jest. Słuchając tej płyty trzeba odrobinke się poświęcić, tak jak poświęcamy się dla przyjaciół. Znajomość na pół gwizdka i jednoczesne prasowanie koszul w paski oraz czytanie opisów na gadu-gadu nie wchodzi w rachubę. Tak to widzę. Mimo, że jest na "The Disconnection" masa świetnych melodii, jeśli nie będzie koncentracji ze strony słuchacza nic nie wyniesiecie z tej płyty. Carina jest wymagającą muzyczną "przyjaciółką". Melodie i wszystkie "przyjemne" momenty są skrzętnie "ukryte", pojawiają sie wtedy kiedy chce tego ona, a nie wtedy kiedy wydaje się, że pojawić się powinny. Jej piosenki są dosyć pogniecione i gęste, zarówno dźwiękowo jak i emocjonalnie oraz pełne raz subtelnego i kuszącego kobiecego uroku, raz niepokojącej furii. Tak sprawa ma się na przykład z "The Monument", którego pierwsza część jest leniwa i oparta na lekko country'owej partii gitary akustycznej, natomiast w drugiej części ekstatyczna ekspresja w jej głosie i ściana dźwięku pokazuje, że 24 letnia dziewczyna ma w sobie tyle mocy, iż gdyby to ona kręciła klip grając na żywo w jednym z amerykańskich więzień, to mogłoby nie być zarówno ochroniarzy i strażników, a w powietrzu helikopterów, ponieważ każdy z 500 wieźniów, którzy rzucili by się na nią, a na pewno by się rzucili, dostałby w czajnik od niej osobiście. I po sprawie.
Tak w ogóle to Carina jest taką wokalistką, która może zafascynować. Delikatna i kobieca. Ale lubi też krzyknąć i potrafi przyprawić o dreszcze na plecach. Jest po prostu jedną z tych spiewających kobiet w stosunku do których, można by użyć niezbyt fortunnego, ale jednak dobrze oddającego jej artystyczną postawę, stwierdzenia: "ona ma po prostu jaja". Ale nie należy przez to rozumieć, że postanowiła pójść za przykładem jednego z muzyków Jethro Tull i zmienić płeć. Round jest po prostu artystką świadomą tego co jest w jej muzyce najważniejsze. Nie słodzi, nie dostarcza tanich wzruszeń, po których chodzicie rozmarzeni i wydaje Wam się, że siedzicie sobie na chmurce z wiszącymi w powietrzu nogami i podniecacie się jakimś sielankowym widokiem. Słuchając "The Disconnection" siedzicie co najwyżej na zakurzonym murku, jest twardo, zaraz spadnie ulewny deszcz, ale ma to swój urok. No bo przecież tak po prostu jest i nie da się sprawić, żeby murek na którym siedzicie był bardziej miękki, podobnie jak nie da się przegonić chmur. Carina przekazuje to co chce wyrazić w cholernie autentyczny sposób. Jest zadziorną, drapieżną i absolutnie bezkompromisową artystką, co najważniejsze: nic nie tracąc ze swojej kobiecości. Skojarzeń z Chylińską Wam nie przywoła. A myślę sobie, że to fajna sprawa.
Dość sporo o "Into My Blood", troszkę o "The Monument". A przecież jest jeszcze siedem gitarowych, raz bardziej elektrycznych, kiedy indziej bardziej akustycznych kompozycji, które w niczym nie ustępują wspomnianym tytułom. No może z wyjątkiem dostępności tych bardziej przebojowych elementów. Żeby docenić resztę albumu trzeba się po prostu w niego odrobinkę bardziej wgryźć. I nagle mamy jasność, że obcujemy z płytą bez słabych punktów. "Overcome" to świetna, nastrojowa piosenka z rewelacyjnymi smykami. "Lacuna" rozpoczynająca się z pozoru leniwym i mało atrakcyjnym fortepianowym motywem, rozwija się w naprawdę uroczy kawałek, z całkiem chwytliwym refrenem. Oczywiście chwytliwym i oczywiście refrenem wg definicji Cariny Round. Ponadto zawiera cudownie wyśpiewane "about it", trąby czy inną sekcję dętą i imitację skreczowania, pewnie za pomocą gitary - to raczej nie są gramofony - gdzieś w tle. "Paris" to zaskakująco zwiewna jak na nią kompozycja. Dynamiczny i przebojowy riff gitarowy, świetnie przechwycony na krótką chwilę przez wiolonczelę. Znowuż dźwięki instrumentów dętych dopełniające całości i niemałego uroku oraz pewnej oryginalności całości. Sześciominutowy "Sit Tight" powolnie się rozwija, ale w końcu ma na to czas i kreuje kapitalny klimat - warto sprawdzić jaki. Gdzieś w środku pojawia się jazzowa trąbka, zresztą jakieś subtelne jazzowe wtręty pojawiają się na tej płycie częściej - ze świetnym skutkiem (przywołane wcześniej dęciaki). Nie ma co wspominać o wokalnych interpretacjach Cariny. Jej głos przywołujący jakieś odległe skojarzenia z Fioną Apple czy PJ Harvey po prostu potrafi porwać. W każdym z utworów ta jej cudowna barwa daje nam wszystko to, co rozbudzone "Into My Blood" zmysły oczekują. Aż do samego końca w postaci "Elegy". Wiele jest utworów o takim tytule, piosenka Cariny to śliczna melodia w akustycznej aranżacji, z ciekawym brzmieniem jej głosu, a dokładniej nałożonych na siebie głosów, w refrenie. Mimo pewnych różnic (tylko tytuł się zgadza) postawmy go na równi z tak samo zatytułowaną piosenką, która zamyka "Horses" Patti Smith. Na równi jeśli chodzi o poziom i siłę wyrazu. A potem jest koniec bo płyta jest bardzo krótka i trwa zaledwie 40 minut. Ale nie narzekajmy na ten fakt. Tym bardziej, że to perfekcyjne 40 minut. A płyta jest wybitnie wielokrotnego użytku.
Aha. Ten facet w radio to fajny gość. Puścił całą płytę Cariny i nawet nie przedzielił tej prezentacji żadną reklamą. Powiedział jeszcze, że to jej drugie długogrające wydawnictwo i że pierwsze, wydane w 2001 roku jest równie intrygujące, choć to chyba zbyt łagodne słowo, znając to co zaoferowała artystka na "The Disconnection". Co tu dużo mówić: to jedna z tych niezauważonych płyt 2003 roku, które prędzej czy później zauważyć warto. Chociażby po to, żeby w 2005 roku dojść do wniosku, że brakuje tej pozycji w ścisłej czołówce rankingu ulubionych płyt 2003. A poza tym album ma śliczną okładkę, prawda?
Kiedyś jak będę duży, bo teraz jestem mały i może będę gdzieś prowadził program radiowy z muzyką, którą cenię, to też tam się pojawi "Agnieszkowy Kącik". Ale nie mówcie o tym temu gościowi, który ten kącik wymyślił. W końcu to plagiat z mojej strony będzie... a poza tym to dopiero za co najmniej 10 lat.