Ampop
Made For Market
[Thule Musik; 2002]
Chyba nigdy nie przestanę się dziwić temu małemu narodowi, odciętemu od świata, bez tak burzliwej jak Polska historii i wielkich osobowości. Dwieście siedemdziesiąt tysięcy ludzi, a tyle niesamowitej muzyki. Björk, Sigur Rós, Múm, Gus Gus i Emilíana Torrini to tylko ci najbardziej znani. Niedawno wpadła mi w ręce płytka Ampop i na wieść, że i oni są z Islandii, z dużym entuzjazmem podszedłem do sprawy.
Lodowata elektronika. Oczywiście nie lodowata w równie drastycznym stopniu co muzyka Aleca Empire’a, ale jednak. Chłód wyrażony w grubych, jednostajnych piskach i szumach. Zupełna antyteza złożonej, minimalistycznie bajkowej muzyki Múm. Całość spajana przez chyba ulubiony instrument Islandczyków, skrzypce.
Pierwszy utwór nie pozwala nam przypuszczać, jak potoczą się dalsze losy płyty. Pogodny, uroczy w swej jednostajności, bez tych wszystkich topornych dźwięków, z którymi będziemy mieli do czynienia później. Jakby miał w sobie coś z dziecięcej ufności i beztroski… Jednak płyta właściwie zaczyna się na utworze tytułowym, czyli w momencie, gdy pojawia się wokal. Zdziwienie? Niewątpliwie! Taki głos mógłby być głównym atutem każdego boysbandu i przy takim głosie trzynastolatki przeżywałyby swoje pierwsze miłosne uniesienia na dyskotekach. Sami rozumiecie, że słyszeć taki głos w tak zupełnie oderwanej od rzeczywistości muzyce to niezły szok. Gdy już się jednak zapomni o nietypowych walorach wokalnych, lub co więcej, przyzwyczai i zaakceptuje, te lodowate dźwięki nabierają zupełnie nowego wyrazu, barw i całej gamy emocji. W rzeczy samej, utwór „Made For Market” to dla mnie jedna z najpiękniejszych dziś piosenek, które można określić mianem „smutnych”. Potem robi się jeszcze ciekawiej, gdyż „Sociopath” nabiera tempa i wypada to naprawdę interesująco. Dalej śliczna ballada na pianinie, „Home Sweet Home”. Potem kolejna perła, dramatyczne „Love Song” – kapitalny refren z trudem wyłaniający się z tych niezwykle przejrzystych pisków i trzasków… I potem jakby następowała jakaś trauma – „Comparison”, studium obłędu będące (celowo) nieudolną próbą powrotu do radosnych dźwięków „January”… Jeszcze gorzej jest w mrocznym „Amaranth”, a „S.A.D.” brzmi już zupełnie jak jakieś pożegnanie, rachunek sumienia, wspomnienia dawnych, dobrych chwil… Całość zamyka piękna, instrumentalna piosenka w nastroju elegii, pełna dziwnych hałasów i szumów w oddali… Krople deszczu? Kroki? Łzy? Koniec???
Patrząc jednak na to wszystko obiektywnie, muzyka nie jest specjalnie trudna, a ten rodzaj elektroniki nie jest tak odkrywczy, jak elektronika kolegów po fachu. Płyta ma jednak w sobie dużo czegoś, co nazywam poezją, ma przesłanie i niesamowity nastrój, który nam, Polakom, ciężko odebrać jako melancholię, ze względu na niezwykłą ostrość i małą ilość basu. Żadnej monotonii. Po prostu inny punkt widzenia na tak ludzkie uczucie, jakim jest smutek.