Nine Days
Flying The Corporate Jet
[Madding Music; listopad 2003]
Chłopaki z Nine Days porządnie się wkurzyli po całym tym zajściu z Sony i ich poprzednim albumem, który został nagrany, zmiksowany, ale nigdy go nie wydano. Przekręty Sony i jakieś tam problemy. No nic. Postanowili założyć własną wytwórnię i nagrać płytę całkowicie na własną rękę. Stać ich na to, to prawda. Wydali wcześniej trzy bardzo dobre albumy dla niezależnego wydawcy, a potem jeszcze jeden dla Sony, jednak popowo-komercyjne ozdobniki producenta sprawiły, że album nie został przyjęty tak ciepło. Następne dwa lata milczenia uwieńczone zostały znakomitym "So Happily Unsatisfied", który jednak, jak wspomniałem, nie został wydany. Trafił jedynie do internetu, i tam przez wielu został okrzyknięty najdojrzalszym dokonaniem Nine Days.
Teraz przyszła kolej na "Flying the Corporate Jet". Album krótki, zwarty, inteligentny, lecz mniej gitarowy. Sam początek jest już typowo akustyczny. "29 Year Old Girls" nie wkopuje w fotel, tak, jak opener "SHU". Bardziej niezależne wydawnictwo, inna muzyka... Moje myśli jednak rozwiał porządnie gitarowy refren, który przypomniał mi, że mam do czynienia z Nine Days, a nie Erikiem Claptonem w MTV Unplugged (oczywiście bez podważania talentu tego wielkiego artysty). Ten schemat powtarza się jeszcze parę razy, w paru piosenkach, ale nie jest już takim kontrastem. Natomiast jest wyznacznikiem Nine Days - chłopaki właśnie tak grali kiedyś.
Kompozycje jak zwykle wyjątkowe. Proste, ładne melodie. Mieszanka delikatnego, akustycznego grania z mocniejszym, energicznym. Dwóch wokalistów (John Hampson i Brian Desveaux) przeplatających się w kolejnych piosenkach. To właśnie to, czego można się spodziewać po Nine Days. Jeśli się lubi ich granie, to nie można się rozczarować. A jeśli się go nie zna, to można wyobrazić sobie Bruce'a Spreengsteena spotykającego Bryana Adamsa razem z Ryanem Adamsem, i już prawie mamy to, co trzeba...
Płyta cieszy każdego fana, nawet jeśli główny jak dotąd wokalista zespołu John, śpiewa tylko cztery piosenki. Spowodowane jest to najprawdopodobniej równoległym wydaniem przez Johna solowej epki. Można nawet odważyć się dodać pięć piosenek z wspomnianej epki do dziewięciu z "FTCJ" i wtedy otrzymamy typowy album Nine Days, ale tak nie jest, i właśnie w ten sposób uwydatnia się główna wada albumu - jest za krótki. Perełek jednak na nim dużo, o proszę: "29 Years Old Girls" jest świetne jako akustyczno-rockowy opener, "Goodbye" jako znakomite mid-tempo z niesamowicie chwytliwą melodią, "Something Has Gone Wrong" jako po prostu fajna piosenka, "Devil You Know" jako melancholijna power-ballada (niestety nie tak dobra jak "Ocean" z "SHU") i cudowne, bo śmieszne "17 And 33" jako ciekawe wkomponowanie country w konwencję rocka, plus chwytliwy refren.
Podsumowując: ubyło gitar, przybyło klasycznych instrumentów, nawet takich jak bandżo. Chłopaki zdecydowali się na trochę lżejsze brzmienie, i wyszło im to bardzo dobrze. Jedynym mankamentem merytorycznym są teksty. Nie wszystkie, a nawet mniejszość, ale wydają się lekko infantylne. Spójrz na "Reality TV" i już wiesz, o czym mówię. Jeśli nie wspomniałem tego, przez całą płytę przewijają się cieplutkie, klasyczne dźwięki amerykańskiego rancza, gdzieś tam zatopionego w czerwonym słońcu... Zakładam kapelusz, spadam na hamak, trochę się przy tym pokołyszę jeszcze. I zalecam wszystkim, zwłaszcza teraz w zimie. Robi się cieplutko!