Oneida
Secret Wars
[Jagjaguwar; 20 stycznia 2004]
Kto choć raz w życiu słyszał Oneidę, ten potrafi rozpoznać ich niepowtarzalne brzmienie na pierwszy rzut ucha. Hałaśliwe, świdrujące w głowie i mocno psychodeliczne. Pamiętam jak przy pierwszym zetknięciu z tą muzyką o mały włos nie spadłem z krzesła. Nie spodziewałem się czegoś aż tak pokręconego i udziwnionego. Czegoś tak... nieprzyswajalnego. Z czasem jednak mój słuch dostroił się do częstotliwości dźwięków wydobywanych przez nowojorczyków. Zacząłem wręcz dostrzegać pewien zamysł artystyczny. Powoli, nie zdając sobie sprawy, stawałem się fanem tego zespołu. To wszystko było mniej więcej w okolicach płyty "Anthem of the Moon". Potem moja, i nie tylko moja, cierpliwość została wystawiona na próbę albumem "Each One Teach One". Przetrwałem, chyba głównie dlatego, że mimo wszystko lubię eksperymenty muzyczne. Nawet recenzję napisałem, może parę osób jeszcze pamięta. I oto staję przed trudnym zadaniem zmierzenia się z najnowszym dziełem Oneidy po tytułem "Secret Wars". Trudnym dlatego, że wcale nie chcę po raz kolejny zniechęcić was do sięgnięcia po ich płytę. Zresztą już wtedy nie to było moim zamiarem i ubolewam nad faktem, że tak zostałem odebrany. Chcę napisać obiektywną rozprawę, ocenić nowy album chłodnym okiem krytyka. A jednocześnie zachęcić was do posłuchania i sprawdzenia czy mam rację. Spróbuję zatem jakoś to pogodzić ze sobą.
Znów od pierwszych dźwięków na płycie wiadomo z jakim zespołem mamy do czynienia. "Treasure Plane" zdaje się mówić - "spokojnie, to znowu my, Oneida, usiądź wygodnie i delektuj się tym co dla ciebie mamy". Właściwie mógłbym spokojnie wykorzystać wiele ze słów, które napisałem przy okazji poprzedniej płyty, zmieniając tylko nazwy utworów. Stylistyka się nie zmieniła, jedynie kompozycje są jakby bardziej strawne. Oczywiście w przypadku tej kapeli mamy do czynienia z kuchnią bardzo egzotyczną, z pewnością nie na każde muzyczne podniebienie. Nie można jednak nie zauważyć kunsztu muzyków z Nowego Jorku. Jak nikt inny potrafią oni połączyć psychodelię lat 60-tych z elementami późniejszej sceny progresywnej i współczesnego post rocka. Ciekawe kompozycje podane na ostro z dziwnie przesterowanymi gitarami i wyjątkowymi efektami z syntezatora potrafią naprawdę urzec. Do tego każdy utwór jest doprawiony do smaku czymś innym. Na całym albumie wyraźnie czuć posmak noise'u, szczególnie w "$50 Tea" albo "Capt. Bo Dignifies the Allegations With a Response". Za to na przykład "Last Act, Every Time" zaskakuje orientalnym klimatem przemyconym wraz z przedziwnymi instrumentami strunowymi (hawajskie "banjo ukulele"?). "Caesar's Column" pozbawiony charakterystycznego brzmienia mógłby uchodzić za niezły nowofalowy kawałek. Z kolei "Wild Horses", mój ulubiony chyba fragment płyty, uderza niesamowitą jak na ten zespół melodyjnością. Brzmi wystarczająco intrygująco? Bo takie właśnie jest nowe dzieło Oneidy - "Secret Wars". Skupiające uwagę i hipnotyzujące. Do tego przez cały czas przewijają się, na pierwszym planie lub gdzieś na granicy słyszalności, świetne dźwiękowe eksperymenty. Na deser mamy jeszcze ponad czternastominutowy (chyba nikogo to nie dziwi), pięknie rozwijający się utwór "Changes in the City". Skojarzenie z Mogwai? Może troszeczkę. Jedyne co można albumowi jako całości zarzucić, to że jest dość krótki - raptem czterdzieści minut. Nie narzekajmy jednak, poprzednio "treści właściwej" było jeszcze mniej...
No właśnie. W porównaniu z poprzednią płytą widać poprawę. Oneida zrezygnowała z przyciężkawych żartów w stylu "Sheets of Easter" i postanowiła nagrać coś także (choć nie tylko) z myślą o słuchaczach. Moim zdaniem zabieg okazał się udany. Myślę, że dzięki temu "Secret Wars" będzie silnym przeciwnikiem w rozgrywce o miano najciekawszej, a może i najlepszej, płyty w kategorii eksperymentalnego rocka. Na razie wygląda na to, że ich koledzy z Liars nie wytrzymali konkurencji. Jakkolwiek by się losy nie potoczyły, Oneida już teraz zbiera całkiem zasłużone, pochlebne opinie na temat swojej najnowszej płyty. Kto wie, może nowy album jest szczytowym osiągnięciem panów z Brooklynu. W moim rankingu w każdym razie ten zespół awansuje o dobrych kilka pozycji w górę.
Miałem być chłodny i obiektywny? Trudno - nie udało się. To nie moja wina, że pomimo usilnych prób zespół nie jest w stanie mnie do siebie zniechęcić. Mam do niego słabość i tyle. Dziękuję za uwagę.