Zwan
Honestly
[Martha's Music; 11 lutego 2003]
Nic mnie nie obchodzi przeszłość Billy'ego Corgana i od razu nasuwające się skojarzenia z wiadomym zespołem. Tyle napisano już o "Mary Star Of The Sea", że przypadkowy słuchacz chcący zapoznać się po raz pierwszy z materiałem grupy, niechybnie straciłby orientację w kontekście wyboru na tak lub nie. Kupić, czy nie kupić - oto jest pytanie. Jedni uznali debiut za totalną błazenadę, zaprzeczenie corganowskich korzeni i pójście na łatwiznę. Inni, optymistyczniej nastawieni, znaleźli w grupie pomysły daleko wykraczające poza pojęcie rockowej piosenki i krok w przód. Jak widać, rozstrzał jest więc duży. Inna sprawa, to szum medialny (i nie tylko) wokół Billy'ego i projektu. Efektem tego jest chociażby wysoka pozycja zespołu w plebiscycie radiowej Trójki na najlepszy debiut ubiegłego roku. Ja lokuję się gdzieś pośrodku tego wszystkiego. Nigdy nie należałem do radykalnych wyznawców talentu wokalisty, nie uznawałem go też nigdy za zupełne beztaleńcie .Ot, istniał sobie spokojnie na rockowej scenie i nagrywał dobre płyty. W końcowym efekcie pierwszy longplay Zwan ani mnie ziębi, ani parzy. Zresztą, zespół i tak już nie istnieje.
Swoją pierwszą samodzielnie wybraną, a raczej wyselekcjonowaną płytę kupiłem w wieku dziesięciu lat. Niewiele wiedziałem wtedy o prawdziwej muzyce, tym bardziej, że byłem namiętnie katowany przez szpulowego Grundiga siostry i całą gamę "alternatywnych" artystów, na czele z Madonną, Limahlem czy Europe. Płytą którą kupiłem, była słynna już płyta "Killers" Iron Maiden. Główny powód zakupu sprowadzał się do okładki, na której widniał trupi szkielet z zakrwawioną siekierą. Dodatkowym smaczkiem były umieszczone na drugim planie budynki osiedla mieszkaniowego, podobne do tych, w których przyszło mi onegdaj mieszkać. Skąd wtedy u mnie pociąg do tematyki krwiożerczej, nie wiem do dzisiaj. Na szczęście wszystko ograniczało się do muzyki.
Co ma Iron Maiden do Zwan? To przecież inne gatunki muzyczne, inna świadomość twórcza, wreszcie inny image. Wystarczy jednak rzut oka na listę utworów płytki, i już powinniśmy wiedzieć, o co chodzi. Hybrydowy Zwan wziął na warsztat wielki hit Iron Maiden z początku lat 80-tych "The Number Of The Beast", i stworzył własną, akustyczną wersję. Jak radykalne to wyjście zauważą pewnie tylko fani, którzy kiedyś tkwili w heavy metalu. Powstała ładna, wygładzona piosenka z cichą gitarą i lekka perkusją. Swoją drogą, można uznać wariant Zwan za swoistą trawestację wersji metalowej, szczególnie w refrenie, gdy miast dzikiego krzyku słyszymy niemal kołysankowe: "Six six six, the number of the beast". Dopełnieniem muzycznym materiału jest "Honestly" znane z płyty zasadniczej oraz "Freedom Ain't What It Used To Be"- całkiem udana ballada o wolności w świecie pełnym bałaganu z fajnym, melodyjnym refrenem. I tak kończy się to krótkie spotkanie z zespołem, który już na starcie przestał dla niektórych istnieć.
Moje podejście do grupy Zwan jest w świetle opisywanego materiału na wskroś subiektywne. Pewnie gdybym nie znał Iron Maiden, zupełnie obojętnie przeszedłbym obok "Honestly". A tak potraktowałem te dwanaście minut jako powrót do świata dzieciństwa. Do białej kasetowej Unitry i jej rzężącego głośnika. Po Grundigu siostry nie został już ślad, nie licząc tego w mojej głowie, polegającego na notorycznym wyszukiwaniu coraz to różnej muzyki. Byle nie Madonna czy Limahl. Zresztą siostra już dojrzała i ma Sony.