Howie Day
Stop All The World Now
[Sony; 7 października 2003]
to jedna z tych płyt, na której wydanie oczekiwałem w 2003 roku... jednak okazało się, że chyba zbyt wiele wymagałem od tego chłopaka... to nie tak, że ten album jest beznadziejny, czy nawet zły... powiedziałbym, że najzwyczajniej w świecie muzyk znalazł się na rozdrożu i zastanawia się jaką drogą ma podążyć...
jednak zanim się tam znalazł, nagrał znakomitą płytę, która ukazała się w roku 2000... album "australia", bo tak zatytułowana był ten krążek... porażający pięknem, będący nawiązaniem do wspaniałych muzycznych wzorców, o których mówił sam howie day... u2, jeff buckley, dave matthews band, mniej psychodeliczne, a bardziej balladowe the verve grali tu pierwsze skrzypce... dziesięć pięknych songów, wśród, których wyróżniały się "sorry so sorry", "everything else" i "she says", który znalazł się również na nowej płycie, w nieco zmienionej i mniej urokliwej wersji... zakochałem się wówczas w tej muzyce, licząc nawet po cichu, że mamy godnego następcę wspomnianego już jeffa buckleya... okazuje się jednak, że się przeliczyłem...
druga połowa 2003 roku przyniosła w końcu nowy album... "stop all the world now"... i niby stylistyka się nie zmieniła, tzn. dalej jest akustyczno-elektronicznie... jednak sam howie bardzo często, zbliża się niebezpiecznie do tzw. muzyki środka... a piosenki trafią prędzej do serc szesnastolatek pragnących chłopca z gitarą, takiego trochę jak ethan hawke w "reality bites" z pamiętnej sceny w klubie, niż do ludzi żyjących wspomnieniami po donovanie czy nicku drake'u...
niestety słodko-gorzkie granie z debiutu zostało tu chyba przesłodzone... i jeżeli tak dalej pójdzie to już niedługo, jeżeli wszystko zmierzać będzie w takim kierunku, kolejne dokonania howie daya, będę mógł polecić fanom marcina rozynka...
ale również na płytach przeciętnych, bo taki jest ten album, odnaleźć można perełki... pierwsza z nich, "collide", z tym cudownym "don't stop here... i lost my place... i'm close behind..."... druga, "you & a promise", która spokojnie mogłaby trafić na "australię", będąc jej mocnym punktem... no i ostatnia, kończąca całość, "come lay down"... nieco mroczna, nawiązująca do dokonań days of the new... a wokalnie też howie day przypomina tu kogoś... tylko kogo?... jakoś nie mogę tego wydobyć z zakamarków pamięci... i tak sobie myślę, że często utwory kończące płytę są wyznacznikiem tego gdzie artysta podąży dalej... mam zatem nadzieję, że tak stanie się w tym przypadku...
tym razem nie udało się... zabrakło wizjonerstwa connora obersta, przebojowości travisa, poczucia humoru badly drawn boya i dzikości serca, które można usłyszeć chociażby w koncertowym wykonaniu dylanowskiego "all along the watchtower" samego howie daya...
rzeczywistość czasem bywa okrutna... wydawało się, że to taki amerykański ed harcourt, okazało się niestety, że to na razie jedynie "młodszy" brat davida graya... ale dajmy mu jeszcze jedną szansę... i liczmy, że jej nie zmarnuje... bo to naprawdę utalentowany młody człowiek, posiadający niesamowity dar... tym darem jest głos...