Hell Is For Heroes
The Neon Handshake
[Epic; 11 marca 2003]
Hell Is For Heroes są reklamowani przez niektóre tytuły prasowe jako jeden z najlepszych zespołów rockowych na Wyspach. A już na pewno jako jeden z najlepszych debiutów zeszłego roku. Ciężko się jednak zgodzić z każdą z tych opinii, choć to właściwie kwestia gustu. Faktem jest natomiast to, że zespół nie wpisuje się w standardowe brytyjskie kanony ostatnich lat. Nie ma charakterystycznej dla głównego nurtu nazwy zaczynającej się od "the", nie brzmi wystarczająco garażowo, muzycznie właściwie bliżej mu do amerykańskiego hard rocka. Debiutancka płyta jest jednak swego rodzaju ewenementem na rynku. Pokrótce postaram się wytłumaczyć dlaczego...
... ale najpierw odrobina historii. W Hell Is For Heroes gra dwóch starych przyjaciół - William McGonagle i Joe Birch. Panowie ci znają się jeszcze z poprzedniej kapeli, którą razem tworzyli, a która nazywała się Symposium. To był bardzo fajny zespolik, ale niestety już nie istnieje. Taka druga liga britpopowa, można ich było znaleźć na tej samej półce co Shed Seven albo Crashland. Pozostawili po sobie sporo dobrej muzyki i zapadli w pamięć niektórych fanów na tyle głęboko, że gdy usłyszeli oni o nowym projekcie dwójki wspomnianych wcześniej muzyków, od razu zaczęli zacierać ręce na myśl o kontynuacji drogi Symposium pod nowym szyldem. No więc ci fani prawdopodobnie przeżyli głębokie rozczarowanie. Gra w poprzednim zespole nie odbiła się w praktycznie żadnym stopniu na Hell Is For Heroes...
Skoro nie Symposium, to co? Jak już wspomniałem zespołowi bliżej do amerykańskiego hard rocka niż brytyjskiej sceny indie (do tej drugiej nie można ich zaliczyć choćby ze względu na wydawcę). Brzmieniowo zbliżają się do nurtu zwanego post-grunge - ciężkie gitary, melodyjne utwory, jakieś skandowanie w tle. Jednak w odróżnieniu od wykonawców zza oceanu, muzyka Hell Is For Heroes jest pochodną brytyjskiej alternatywy a nie sceny Seattle lat 90-tych. Dlatego właśnie, pomimo wielu podobieństw, "The Neon Handshake" wyróżnia się jednak wśród dzisiejszych produkcji rockowych. To jest właśnie ewenement, o którym wspomniałem wcześniej. Rynek pełen jest zespołów starających się zrobić błyskotliwą karierę a'la Creed czy Nickelback. Często do tej samej kategorii zaliczani są tacy artyści jak Hell Is For Heroes. A jest to mimo wszystko błąd.
Skoro wiadomo już jaką stylistykę prezentują panowie z Wysp, to warto jeszcze wspomnieć o samej zawartości ich albumu. Trzeba przyznać, że to porcja porządnie zrobionej, ostrej, gitarowej muzyki. Całość jest spójna i z przyjemnością się jej słucha. Kopa dają natomiast singlowe kawałki - "I Can Climb Mountains" i "You Drove Me To It". To naprawdę energiczne, przebojowe utwory. Do tego dochodzi kilka innych, także udanych piosenek. Z pewnością wyróżniają się otwierający płytę "Five Kids Go", dość ciężki w porównaniu z resztą materiału, oraz oparty na ciekawym riffie "Nightvision". Jeśli dodać do tego pozostałe, całkiem niezłe numery, w których sporo się dzieje i słychać wiele różnych stylów (wspomnę chociażby deftones'owy "Out of Sight" i gitarową ścianę znaną zbliżoną do Mogwai w końcówce "Slow Song") to dostajemy pełny obraz tego, jak wygląda album. Niestety - nagrać dobrą płytę to jak na debiutantów roku troszeczkę za mało. Zapomnijmy więc o prasie i cieszmy się płytą Hell Is For Heroes. Oczywiście jeśli lubimy ostrego rocka, bo z pewnością nie jest to muzyka dla wszystkich. Fani spokojniejszego brzmienia spod znaku Wrens albo I Am Kloot mogą nawet po "The Neon Handshake" nie sięgać.