Dishwalla
Opaline
[Immergent; 23 kwietnia 2002]
nam polakom trudno zrozumieć fenomen takich zespołów jak dishwalla... grup, które odnoszą ogromne sukcesy za atlantykiem... grających "trochę lżej od pearl jamu, trochę ostrzej od r.e.m.-u”... seven mary three, goo goo dolls, the wallflowers, matchbox 20 czy na ten przykład candlebox... do dziś co jakiś czas pojawia się "tam" jakiś nowy wykonawca, w którym śpiewa "nowy" eddie vedder... jak nie lifehouse to the calling... i tak na okrągło... mam tego pecha, że pan edward należy do moich ulubionych śpiewaków... dlaczego pecha? ... ponieważ powoduje to u mnie słabość do tego typu wokalnej wrażliwości…rob thomas, howie day czy adam duritz, to oni skradli moje serce…
ale wróćmy do dishwalli, bohaterów tej recenzji... zespołu, który już niestety swoje pięć minut ma za sobą... był rok 1995, ukazywała się ich debiutancka płyta... "pet your friends", tak się zwała... to z niej pochodził duży przebój grupy, "counting blue cars"... byli wówczas wielcy... płyta świetnie się sprzedawała… ale tak to już jest, że ludzie potrzebują nowych bohaterów, starych odstawiając na "półkę"... mija dziewięć lat i już nikt prawie o nich nie pamięta... choć sami muzycy nie poddają się... ubiegły rok przyniósł ich pierwszą płytę koncertową... natomiast wiosną 2002 roku ukazało się trzecie i jak dotąd ostatnie "dziecko" j.r. richardsa i jego kolegów... album nagrany po czterech latach przerwy... płyta mimo, że mieszcząca się w konwencji, o której wspominałem... jednak jeżeli chodzi o sam zespół, odmienna... już nie tak natrętnie przypominająca pearl jam okresu "ten", bliższa natomiast twórczości songwriterów pokroju pete'a yorna, howie daya czy davida ushera, niegdysiejszego lidera kanadyjskiego zespołu moist... i mimo, że muzyka jest tutaj jak najbardziej gitarowa, to słodko-gorzki głos j.r. sprawia, że idealnie nadaje się do prezentowania w radiu w godzinach przedpołudniowych... i to wcale nie jest jej wadą...
na „opaline” składa się jedenaście pieśni... całość rozpoczyna nagranie tytułowe, z bardzo orientalnym wstępem, mogącym kojarzyć się z twórczością kula shaker… dalej jest już bardziej tradycyjnie...a pan śpiewa o tym, że bez niej jest niczym i nie może uwierzyć... „angels or devils” jest jeszcze bardziej delikatny... a słowa są o tym, że on nie może dostrzec w niej bólu i choć odrobiny miłości...
czy z zespołem dishwalla może mieć coś wspólnego tomek makowiecki?... okazuje się, że może... to na jego debiutanckiej płycie znalazł się utwór, który tutaj figuruje pod indeksem trzecim... “somewhere in the middle”... to bardzo przebojowa rzecz, będąca znów opowieścią o kobiecie i mężczyźnie... ich relacje, a jakżeby inaczej, znów dalekie są od doskonałych... „gdy pijesz robisz się wściekła… gdy ja piję pragnę cię jeszcze bardziej”... dziewczyna, kobieta, jak zwał tak zwał... jedno jest pewne, musi być bardzo zagubiona, gdyż inaczej narrator nie mówiłby o tym , że chciałby aby uwierzyła w życie... o tym właśnie jest najpiękniejszy na płycie utwór… o pragnieniach, o lęku, o miłości… „every little thing”...
czy jest sens pisać o kolejnych utworach?... może i tak... ale muzycznie nadal jest podobnie, a teksty dotyczą najczęściej tego, że ona jest „złą” dziewczyną, gdyż już go nie kocha… natomiast on kocha ją za mocno i nadal liczy, że kiedyś zobaczy ją w „świetle poranka”... wśród tych piosenek wyróżniają się na pewno "today, tonight" i nieco żywszy "mad life"... jeszcze piękniej jest w "nashville skyline" i cudownym, eltonowskim "candleburn"... a nie można zapomnieć o perełce, która kończy tę płytę... "drawn out"... ale dobrze, stop, bo wyjdzie na to, że wymienię wszystko...
czas na jakieś podsumowanie... jak już wspominałem, albo się takie dźwięki lubi, albo przechodzi się obok nich obojętnie... to taka muzyka, która gdzieś tam pobrzmiewa w amerykańskim serialu dla młodzieży, gdy ona i on jadą samochodem... u nas niestety nastolatkowie rzadko posiadają samochody... może dlatego nie rozumiemy tej muzyki...